30 lipca 2013

Wiccanisko 2013

W dniach 26-28 lipca odbyła się kolejna edycja Wiccaniska.
W tym roku, podobnie jak w latach ubiegłych gościliśmy cały weekend w Osadzie Puszczańskiej w podsochaczewskich Tułowicach
Warsztaty i wykłady podczas Wiccaniska toczyły się dwutorowo: w jednym panelu odbywały się wszystkie zajęcia związane z Wicca Study Group, w drugim - omawialiśmy inne czarownicze tematy, takie jak magiczne właściwości ziół, wpływy Księżyca, Tarot. Wszyscy chętni mogli odbyć ćwiczenia z energią magiczną i szamańską podróż, jak również poćwiczyć emisję głosu czy spróbować sił w wykonywaniu run. Zgodnie z tradycją warsztatów w sobotni wieczór odbył się rytuał, w którym mogli wziąć udział wszyscy uczestnicy zjazdu. Świętowaliśmy wspólnie Lammas - pierwsze zbiory. Spaliliśmy w rytualnym ogniu „wickermana” - kukłę ze smoły, której powierzyliśmy ofiary dziękczynne za poprzedni rok i prośby na kolejny - mam nadzieję, że ofiary te trafią do Bogów. Po rytuale, tak jak w piątkowy wieczór, miało miejsce integracyjne imprezowanie, które w przypadku niektórych uczestników Wiccaniska przeciągały się aż do rana. W niedzielę wykłady trwały do południa, a potem - niestety - przyszedł czas na pożegnania.

Jako organizatorka tego przedsięwzięcia chciałabym serdecznie podziękować wszystkim uczestnikom za to, że pojawili się na tej imprezie, czasem podróżując nawet z najdalszych krańców kraju. Dziękuję, że w ten sposób doceniacie trud włożony w organizację tego przedsięwzięcia. Podziękowania chciałabym też złożyć na ręce pozostałych organizatorów, którzy mi pomagali - całej redakcji Wiccańskiego Kręgu, która mnie wspierała nie tylko dobrym słowem czy obietnicą przywiezienia tego i owego ;) ale też poganianiem, by wszystko było zrobione na czas. Ukłony również dla wszystkich prowadzących warsztaty i wykłady: Agni  za fascynujące przedstawienie Kabały i poprowadzenie warsztatu o magii i energii; Aleksji  za przestawienie magicznych właściwości ziół i ziołowych kadzideł; Arkowi  za zaprezentowanie wiccańskich wierzeń; Drademe  za zabranie uczestników w szamańską podróż; Driadzie  za opowiedzenie historii spotkania Crowleya i Gardnera oraz za spojrzenie na podróż misteryjną w wiccańskiej inicjacji a także za pokazanie, jak zrobić swoje runy; Laszce za przestawienie dlaczego i jaki wpływ ma na nas Księżyc; Margo  za rzucanie mamunią w Bobika, czyli instrukcję obsługi używania swojego głosu; Michiru  za zapoznanie nas lepiej z Tarotem; Premislausowi  za opowieść o Kole Roku i poprowadzenie dyskusji o boskim pierwiastku w nas samych; oraz Pyrrusowi za przedstawienie czym jest Wicca i jaka jest jej historia.
No i oczywiście specjalne podziękowanie dla pozostałych osób, bez których to Wiccanisko nie byłoby nawet w połowie tak udane. Dzięki dla Starego Żeglarza, który przywiózł dla nas zboże, umożliwiając tym samym obecność Wickermana w rytuale. Dziękuję ekipie, która tego fantastycznego słomianego Wickermana dla nas stworzyła. Dziękuję wszystkim, którzy pomogli w realizacji rytuału od strony technicznej, w tym „ekipie kwiatkowej”, która stworzyła piękny bukiet na ołtarz. Dziękuję wszystkim, którzy brali czynny udział w rytuale. Dziękuję również naszym kochanym kierowcom, którzy zechcieli pomóc w niedzielne popołudnie dotrzeć niezmotoryzowanym na pociągi.

Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście i że nikt się na Wiccanisku nie nudził. Wszyscy stworzyli wspaniałą atmosferę pełną otwartości, życzliwości i przyjaźni, z czego bardzo się cieszę. Mam nadzieję, że impreza ta zaowocuje większą wiedzą a co za tym idzie większą ilością pytań, ale przede wszystkim nowymi przyjaźniami.

Na razie nie mamy w planach Wiccaniska 2014, póki co szykuje się wstępnie impreza o zupełnie innym charakterze, ale na razie, Kochani Czytelnicy i uczestnicy wiccańskich imprez, musicie dać mi trochę odpocząć. Jeśli pojawią się nowe informacje - będę na pewno pisać.

Gorące pozdrowienia dla uczestników Wiccaniska 2013!

(autorka zdjęcia - Laszka)

16 lipca 2013

Między ubojem a rytuałem

Ubój rytualny jest tematem bardzo ciężkim dla mnie, jak już pisałam o tym ostatnio. Widzę jednak, że mój poprzedni tekst nie wyjaśnił mojego stanowiska wobec tego problemu wystarczająco klarownie, co mam zamiar teraz zrobić.
Proszę tylko szanownych Czytelników, miejcie na uwadze cały czas, że odnoszę się wyłącznie do sytuacji związanej z nieustaloną  w ostatni piątek ustawą i stanu rzeczy w Polsce. 

Żeby móc przeanalizować sytuację w Polsce stricte, trzeba by na czas jakiś rozdzielić ubój od rytuału. Sama procedura pozbawiania zwierzęcia życia, która długo była w użyciu jest moim zdaniem okropna. Zwierzę było wprowadzane do klatki obrotowej, czyli stalowej komory, z której wystawała tylko głowa krowy, a która po zamknięciu, obracała się o 90 stopni tak, by zwierzę wisiało głową w dół. Taka procedura sama w sobie powoduje stres, dyskomfort i urazy. Następnie przecinane są obie tętnice szyjne z tchawicą „po drodze” i zwierzę zaczyna się wykrwawiać. Proces ten trwa kilka minut, efektem czego krowa umiera z wykrwawienia i uduszenia - krew nie dopływa do głowy, więc następuje obumarcie mózgu z braku tlenu. Warunkiem koniecznym jest jednak to, że zwierzę podczas skrwawiania musi być żywe, nie przecina się więc rdzenia kręgowego - głównej wiązki nerwów, więc obumierający mózg wciąż odbiera sygnały z rannego ciała. To prawda, że podczas śmierci w ciele zwierząt i ludzi zachodzą biochemiczne zmiany, takie jak produkcja endorfin czy innych hormonów, które pozwalają na spokojne odejście, wręcz wprawiają w uczucie euforii w momencie śmierci. Tylko na początku zwierzę nie wie, że umrze, czuje jedynie, że jest ranne, organizm podejmuje walkę. Dlatego pojawia się ból (sygnał dla mózgu, że z ciałem jest coś nie tak), adrenalina, hormony i białka stresu.Tak wyglądała procedura stosowana w Polsce, przyjmowało się, że spełnia ona warunki zarówno szechity jak i halal.
W przypadku zwierząt nie przeznaczonych na cele religijne ogłusza się je najpierw tak, żeby straciły przytomność, a następnie oddziela łeb w całości od ciała tak, żeby jak najszybciej przerwać rdzeń kręgowy. 

Tyle o samej śmierci zwierząt… ale rytuał, czy to żydowski, czy muzułmański obejmuje nie tylko technikę uśmiercania zwierzęcia. Uboju rytualnego musi dokonywać w każdym wypadku odpowiednio wyszkolony, Żyd (lub Muzułmanin), bo zwierzę zabite przez osobę z innego ludu nie nadaje się już na jedzenie. Należy stosownie modlić się podczas zadawania ciosu i wykrwawiania się zwierzęcia. Zwierzę niejednokrotnie powinno być specjalnie do takiego uboju przygotowane, wiele wspólnot preferuje kontrolę nad właściwą hodowlą, bowiem w kulturach Wschodu równie ważne co śmierć jest życie takiego zwierzęcia - zwraca się uwagę na to, co zwierzę je, na jego wiek, stan zdrowia, a nawet samopoczucie. Często decyduje się na chów na wolnym wybiegu, lub ekologiczne, bo mniej prawdopodobne jest, że zwierzę żyjące w zgodzie z naturą i otoczone troską swoich właścicieli będzie nieczyste (padnie, zachoruje).
Z kolei na zwierzęta na ubój z ogłuszaniem nikt nie zwraca takiej uwagi, często są chowane w klatkach i w zasadzie Słońca ani trawy nie oglądają w całym swoim życiu.

Tyle w teorii, bo w Polsce raczej rzadko dochodziło w praktyce do sytuacji, w której ubój przez skrwawianie bez ogłuszania był ubojem faktycznie rytualnym. Bez statystyk, które, jak już pisałam, nie były prowadzone w zakresie takiego uboju, nie wiemy czy faktycznie był on przeprowadzany przez odpowiednie osoby, odpowiednio przygotowane, wypowiadające swoje modlitwy z uczuciem i wiarą. Znając jednak podejście do religii i wiary statystycznego Polaka śmiem bardzo wątpić, czy ubojowi „rytualnemu” faktycznie ten rytuał mający swoje prawdziwe i głębokie znaczenie dla niektórych ludzi się odbywał. Zamiłowanie do bylejakości, partyzantki i wiecznych rozwiązań tymczasowych jest w nas głęboko zakorzenione. Gdzie tu więc sens, gdzie logika w przeprowadzaniu uboju, który się rytualnym nazywa, ale właściwie nim nie jest? 

Nie potępiam ani Żydów ani Muzułmanów ( swoją drogą ci ostatni nie robią żadnej strasznej awantury, jak przedstawiciele Żydów - dlaczego… ???) za ich religie, wierzenia, rytuały. Nie rozumiem ich, ale komu jak komu, przedstawicielowi innej mniejszości religijnej trzeba akceptować cudze zwyczaje, nawet te straszne lub dziwne. Nie mogę więc powiedzieć, żebym była jednoznacznie przeciwna takiemu sposobowi zabijania zwierząt na pokarm. Z drugiej strony uważam go za okrutny ze stricte fizycznego i biologicznego punktu widzenia, nie jestem więc za rytualnym ubojem. Jestem natomiast pełna tolerancji i akceptacji dla ludzi, którzy go koniecznie potrzebują i chcą go wykonywać ze wszystkimi prawidłami danej sztuki - czy to będzie szechita czy halal.

To, o czym należy pamiętać analizując sytuację w Polsce to to, że w zeszły piątek… absolutnie nic się nie zmieniło. Nie wszedł w życie ani nie został nawet przegłosowany przez Sejm ŻADEN ZAKAZ rytualnego uboju. Ubój bez ogłuszania został zakazany Ustawą o Ochronie Zwierząt już w 2002 roku! Dopiero 2 lata później minister rolnictwa wprowadził rozporządzanie dotyczące uboju rytualnego, które okazało się niezgodne z Konstytucją, bo rozporządzenie jest dokumentem niższego rzędu niż ustawa, nie może więc w żadnym wypadku stać z nią w sprzeczności. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego w tej sprawie jest prawomocny od początku tego roku. Mamy zatem w tej chwili prawo takie samo, jak w latach 2002-2004 i takie samo, jakie obowiązuje od pół roku. Nie wprowadzenie nowej ustawy nie zmienia… nic. 
Dziwne jest więc dla mnie, że z dnia na dzień wszyscy się tak rzucili na tę sprawę.

Jest jednak dla Muzułmanów i Żydów polskich wyjście - zamiast bardzo wątpliwej jakości masowej wyżynki zwierząt trafiających na eksport mogą odpowiedniego uboju dokonywać sami:
"Czy rzeczywiście religijni Żydzi nie mogą w Polsce dokonywać uboju rytualnego na potrzeby własnej wspólnoty? Jeszcze cztery miesiące temu rabin Schudrich (…) pytany przez dziennikarzy, dlaczego łamie prawo, powołał się na ustawę z 1997 r. o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Tam, w art. 9 napisano, że "W celu realizacji prawa do sprawowania obrzędów i czynności rytualnych związanych z kultem religijnym, gminy żydowskie dbają o zaopatrzenie w koszerną żywność, o stołówki i łaźnie rytualne oraz o ubój rytualny". (…) Gminy muzułmańskie mają umowę z państwem z 1936 r. bez zapisu, który można by interpretować jako zgodę na ubój rytualny. Ale większość muzułmanów akceptuje ubój z wcześniejszym, tzw. odwracalnym ogłuszeniem. Stosują go polskie ubojnie drobiu z certyfikatem halal.”

Wydaje mi się, że zgoda na masówkę, byle-jakość i eksport oraz próba wymożenia na polskich parlamentarzystach przegłosowania ustawy o uboju rytualnym poruszyła niepotrzebnie górę emocji, uprzedzeń i zadr, bo wystarczyłby religijnym mniejszościom na wszystkie potrzeby rytuał przeprowadzany w znacznie mniejszej skali i ilości sztuk, ale zgodnie ze wszystkimi wymogami i sztuką. Aż się chce zapytać za autorem cytowanego artykułu - może do dobry pomysł, „by zezwolić na ubój bez ogłuszania wyłącznie na potrzeby lokalnych wspólnot wyznaniowych - ale nie na eksport, jak chciał PSL i rzeźnicy. Być może błędem mniejszości żydowskiej i muzułmańskiej było to, że przyłączyli się do żądań rzeźników, zamiast prowadzić własną politykę.” ?

Ze źródeł Wikimedia Commons

W każdym razie ja już po raz ostatni odnoszę się do sprawy rytualnego uboju publicznie. Czy to, co napisałam sprawia, że jestem za czy przeciw takiemu sposobowi ubijania zwierząt? Nie wiem. Zdecydujcie sami i umieście po której stronie zechcecie.


15 lipca 2013

Rzeź i żal

Kiedy na Facebooku poprosiłam o jakieśœ pomysły na nowy artykuł na blogu, zauważyłam, że musicie być bardzo ciekawi mojego stosunku do gorącego ostatnio tematu uboju rytualnego, bo propozycje te pojawiały się raz za razem, jeśli nie wprost, to w pośredni sposób (albo przynajmniej ja je tak odczytałam).

Szczerze mowiąc, chciałam po trosze tego tematu uniknąć i to z kilku powodów, które pracę nad taką sprawą mocno mi utrudniają. Po pierwsze dlatego, że kwestia tej ustawy nabrała bardzo dużo politycznego szumu i czuję się z tym niekomfortowo. Czuję się "rozgrywana", manipulowana przez teksty kolejnych polityków, dla których nagle ubój rytualny stał się żywotnie ważny, mimo że przy wczeœniejszych obradach w tej sprawie sala posiedzeń świeciła pustkami. Stał się żywotnie ważny, bo w ciągu kilku tygodni sprawa została nagłośniona w Internecie na tyle, że pojawił się nagle rząd wyborczych dusz, o które można zawalczyć. A co gorsza - spora część tego rzędu da się na to żywe zainteresowanie sprawą uboju nabrać.
Do tego mogłabym jeszcze dodać, co myślę o którym polityku, ale to bez sensu na tym blogu - nie taki jest jego cel. I nie chcę się ze swoimi politycznymi sympatiami obnosić, bo to powoduje często sprzeczki, kłótnie nawet, kompletnie nie potrzebne. Wybrani przyjaciele je znaja - choć pewnie i oni bardziej się ich domyślają, niż faktycznie o nich wiedzą. A i są znacznie mniej ciekawe, niż sprawy religii.

Ano własnie - religia. To drugi powód, dla którego nie chciałam pisać o ustawie w sprawie uboju rytualnego na blogu - jakby nie patrzeć - religijnym. Uważam, że wplątanie religii żydowskiej w tę całą sprawę to jedno, wielkie nieporozumienie. Nie rozumiem nakazu religijnego, który wymusza dręczenie zwierząt - ale to nie moja rola rozumieć, tylko zaakceptować, że są religie, który taki nakaz mają i ludzi, którzy decydują się w nakazach swojej religii trwać. Nie potrafię jednak zaakceptować mieszania religijnych nakazów do sprawy, która ma z tym na prawdę niewiele wspólnego.
Prawda jest taka, że produkcja mięsa na potrzeby religijne nie tylko Żydów, ale i Muzułmanów w Polsce kiedy była możliwa, wielokrotnie przewyższała potrzeby takich osób w naszym kraju. Zdecydowana większość tej produkcji szła na eksport, do Izraela i krajów arabskich... oraz na rynek lokalny, do naszych supermarketów. Nie ma żadnego dowodu na to, że teraz polscy Żydzi nie będą mieli możliwości jeść mięsa, jak twierdzi Liga Przeciw Zniesławieniu. Mięso takie wciąż można importować z innych krajów lub też - jak donosi prasa - wciąż dozwolone jest, na mocy umowy między państwem a gminami wyznaniowymi, ubijanie zwierząt na cele rytualne na potrzeby własne. Angażowanie w ten spór rzekomego antysemityzmu uważam więc za grę na emocjach, stereotypach... i nerwach.

Nie chodzi też raczej o polskie rozlnictwo i miejsca pracy, skoro nie ma jednoznacznych danych ile rzeźni faktycznie zajmuje się ubojem rytualnym. Ich liczba rośnie w zastraszającym tempie, zależnie z kim się o tym rozmawia - od 19 do 80. Nikt nie ma pojęcia też, ile rzeźni zajmuje się wyłącznie takim ubojem. Przytaczane wizje utraty 4 czy 5 tysięcy miejsc pracy są po prostu wzięte z Księżyca.

O co więc chodzi, jak nie wiadomo o co chodzi? Czy jak zwykle w takich sprawach - o pieniądze? Być może, ale nie jestem takim znawcą ekonomii, by o tym decydować.

Mnie osobiście jest strasznie żal tych zwierząt. Teksty o tym, że krowa, która nie ma przeciętego rdzenia kręgowego, nie czuje cierpienia jest wierutną bzdurą. Że wszystko trwa kilka sekund... pewnie dłużej, ale nawet jeśli - nikt z nas nie chciałby tak umrzeć. Kilka sekund bezkresnej agonii bólu i poczucie, że życie ulatuje z ciebie wraz z tryskającą z twojej szyi krwią, której zapach czujesz... której zapach czują ci, którzy są w kolejce za tobą. Każdy z nas chyba czuje, że to nie jest właściwy sposób odebrania zwierzęciu życia. W końcu nikt z nas nie uśpiłby w ten sposób ukochanego pieska, ulubionego kotka, szczurka nawet. Instynktownie czujemy, że zadanie takiej śmierci zwierzątku jest wynaturzeniem, potępiamy osoby, które robią coś takiego.
Pewnie nie jestem bez winy w tym wszystkim. Pewnie wiele osób uzna, że, skoro mięso jadam (i je lubię) nie powinnam mieć za wiele do powiedzenia. Również bycie zdeklarowaną relatywistką pewnie nie poprawia tutaj mojej sytuacji. Jednak zadawanie cierpienia tak bezkresnego i bezsensownego w świetle tego, że każdy, kto ma taką potrzebę, może ją w świetle prawa zaspokoić - i to na kilka sposobów - to moja granica. Nie ma takiej szali, która mogłaby dla mnie przeważyć takie masowe mordy.

źródło: fakt.pl


Jeszcze kilka słów podsumowania - dziękuję bardzo wszystkim Czytelnikom za ponad 50 komentarzy, za więcej niż 7500 wejść i za 20 obserwujących - dzięki Wam chce się pisać dalej.


11 lipca 2013

Krewni czy znajomi Królika? Wiccańska wspólnota

Wydawałoby się, że już wszystko w tym temacie opisano, powiedziano, pokłócono się, wyjaśniono i opisano na nowo, a ja wciąż mam uczucie pewnego niedosytu. Mam wrażenie, że to dlatego, że żadna z odbytych dyskusji nie odzwierciedla mojego spojrzenia na to wszystko...

Zwykle zaczyna się od zakręcenia na tle nowopoznanej religii. Taki zakręcony człowiek, poszukując drogi do Wicca zaczyna ją poznawać, dowiadywać się szczegółów, poszukiwać nauczyciela. Jeśli już go znajdzie i pomyślnie przejdzie inicjację (a często również wcześniej) staje się nagle członkiem grupy ludzi, w której nie zawsze wie, jak się zachować ani jak ją traktować. Wiele jest kowenów, które w pewnym sensie zostają na tym poziomie. Ludzie spotykają się wyłącznie na rytuałach a krótko po nich - rozchodzą się do swoich domów.
Nie można jednak powiedzieć by byli sobie obcy - całą ideą wiccańskiego rytuału jest przecież praca w grupie, grupowy umysł i wspólne przeżycie misterium. Na pewno muszą więc poznawać się, by móc tworzyć umysł grupowy i przeprowadzać dobre, czyli energetyczne rytuały. Moim zdaniem nie jest to jednak takie samo zapoznawanie się, jak to "na codzień" prowadzące do nawiązywania się przyjaźni, bo w rytuale, pozbawieni masek dnia powszedniego, przepełnieni energią jesteśmy jednak kimś trochę innym i pracujemy sami z sobą a także z sobą nawzajem na zupełnie innym poziomie. Celem takiego modelu może być maksymalne skupienie na rytuale, kiedy się go przeprowadza. Poza tym ludzie nie znający się - a zatem nie przyjaźniący się, ale i nie plotkujący ze sobą - nie kłócą się i nie powodują takich problemów, jak zerwane przyjaźnie, obrażanie się.
W niektórych kowenach zdarza się również, że kandydatom nie wolno spotykać się z innymi wiccanami lub nawet wiccanami ze swojego przyszłego kowenu, nawet jeśli osoby te nie ukrywają swojej tożsamości.

Dużo częściej opisywanym podejściem jest traktowanie wiccan ze swojego kowenu (czasem nawet i linii) jak rodziny. Często mówi się (a raczej pisze w Internecie), że kowen jest magiczną rodziną. Sami wiccanie często mówią o sobie "Bracia i Siostry w Wicca", a inicjacja jest często opisywana jako ponowne narodziny - narodziny w nowej rodzinie. Nie rozszerzanie jednak tego o obszerniejszy opis, wyjaśniający pewne zależności, jest okropnym spłycaniem i prowadzi do nieporozumień.
Wiele osób traktuje określenie "Wicca = rodzina" bardzo dosłownie, stąd nic dziwnego, że wielu wiccan od tego określenia chętnie się odżegnuje. Nie wolno traktować kowenu jako zastępnika rodziny, w której się wychowało, a wydaje się, że wiele osób wyznających ten uproszczony pogląd poszukuje w kowenie i w wiccanach czegoś, czego zabrakło im w domu rodzinnym lub wśród przyjaciół. W kowenie nie ma miejsca dla tych, którzy nigdy nie będą się zgadzać z innymi, bo nie będzie tu wybaczania "do usranej śmierci".
Kowen może być pewnym rodzajem magicznej rodziny, o której trzeba pamiętać, że samemu się ją wybrało. Na zasadzie obustronnej umowy możemy postanowić, że ty będziesz moim dzieckiem, a ja będę twoją mamą - będziemy się szanować, kochać i sobie ufać, będę się tobą opiekować, pokazywać świat, ale musisz być posłuszny i robić o co cię poproszę. Nie zawsze będzie idealnie, ale będziemy się starać. Tymczasem, jeśli "dziecko" będzie knąbrne i nie uszanuje "rodziców", lub odwrotnie - jeśli "rodzic" nie opiekuje się "dzieckiem" taką umowę można po prostu zerwać. Wybraną dla siebie rodzinę można bez przeszkód opuścić... lub z niej wylecieć.
Związek kowenu z jego członkiem, skoro już przy rodzinie jesteśmy, może często przypominać bardziej związek małżeński, niż przysposobienie. W związek taki wstępują osoby dorosłe, odpowiedzialne, posiadające pełnię odpowiednich praw. Jeśli jednak nie mogą siebie znieść - należy się rozstać, bo szkodzi się wówczas sobie nawzajem i osobom w otoczeniu takiej pary.

Z kolei często w liniach, w których panuje "rodzinna" atmosfera członkowie kowenu znają się nie tylko z rytuałów, dzięki czemu, moim zdaniem, uzyskuje się pełniejszy obraz danej osoby. Może, niestety nastąpić przegięcie - chęć pokochania kogoś, kogo się nie lubi, w myśl powyżej opisanego "wybaczania do porzygania", mimo nieustającego braku szacunku. Takie przejścia są bardzo bolesne, ale zdarzają się dużo częściej w grupach, które powstają z niczego, w grupach, które nie mają przykładu z nikąd. Tak bardzo chcą być rodziną, że robią to źle. Ploteczki przeradzają się w plotki, ciągłe przebywanie ze sobą, jak przyjaciółki z jednej ławki, z czasem zaczyna męczyć.

Jednak pod okiem doświadczonych - nie tylko Arcykapłanów, ale również starszych stażem wiccan, mając ich przykład i rady w magicznej rodzinie mogą się z czasem zawiązać nicie przyjaźni, koleżeństwa, szacunku. Nie musimy się zawsze uwielbiać ani wymieniać codziennie ploteczek, ale już wzajemny szacunek wystarcza, by móc się spotykać, rozmawiać, organizować wspólne imprezy i wycieczki... byle nie za często ;)

Czy w ten czy tamten sposób - konflikty są moim zdaniem nie do uniknięcia, bo wiccanie również są tylko ludźmi, bywają wredni i mili, pochłonięcji pasją lub zimni, skupieni w ciszy lub łatwo rozpraszający się. Dodatkowo trudno unikać kontaktów w dobie portali społecznościowych i komórek, więc pewnie plotki i przyjaźnie - pewnego rodzaju rodzinne stosunki nawiążą się tak czy inaczej. Z drugiej strony - sprzęt zawsze można wyłączyć.

Zdjęcie znalezione na http://www.dydan.net/

A wy, drodzy czytelnicy? Stawiacie na Krewnych czy Znajomych? Jak wyobrażacie sobie stosunki w wiccańskim kowenie? I jak - jeśli w ogóle - widzielibyście w nim siebie?