30 grudnia 2014

Poczucie bycia inicjowanym

Miał z tego być komentarz na Facebooku, albo najdalej komentarz na blogu do innego komentarza, ale rozwinął się on tak, że w zasadzie zaczął przekraczać i dozwoloną liczbę znaków, i, w zasadzie, pierwotny temat.
Cała dyskusja zaczęła się od przywołania starego wpisu z tego bloga, że inicjacja się nie liczy. Ale ten wpis to już sobie sami doczytacie. Pojawił się jednak komentarz, który dotyczył problemu bardziej złożonego. Chciałabym się odnieść do tego problemu, nie odnosząc się jednocześnie do konkretnego komentarza i konkretnej osoby, bo w moim odczuciu problem wychodzi tak na prawdę poza pojedynczy głos w dyskusji.

Pojawiła się kwestia odczucia bycia inicjowanym. Akurat w tym konkretnym komentarzu był poruszany bardzo skomplikowany aspekt całej sprawy, mianowicie inicjacja, co do której istnieje wiele wątpliwości, czy odbyła się prawidłowo, ergo - czy była to inicjacja ważna. Sam temat inicjacji ważnej, nieważnej i wątpliwej chciałabym odłożyć na jakiś zupełnie inny wpis, bo to temat wielce złożony sam w sobie. Chcę jednak zwrócić uwagę na samą kwestią odczucia bycia inicjowanym. Pozwolę sobie zacytować fragment komentarza, który spowodował, że zaczęłam się zastanawiać nad całym zagadnieniem.
"Jeśli inicjacja jest bramą - to ją przekroczyłem :)
Skoro sami Wiccanie (tak zwani Starsi) nie mogą dojść do zgody na temat ważności konkretnej inicjacji - to jej znaczenie zawiera się wyłącznie w odczuciach osoby inicjowanej i tylko jej dotyczy."
I mam trochę zagwostkę z tym zdaniem. Bo z jednej strony - to oczywiste, że osoba, która przechodzi inicjację (czy ważną - to w tym aspekcie kwestia drugorzędna) czuje się potem inicjowana. Ja sama mam odczucie bycia inicjowaną, bo niby czemu nie? Pewnie, że czuję się inicjowana, czuję się zaszczycona, że mogę być kapłanką swoich Bogów.

Z drugiej strony absolutnie nie mogę się zgodzić, że ważność inicjacji zależy wyłącznie od odczuć inicjowanego. Wiem, że tutaj chodzi o szczególny przypadek, ale podtrzymuję swoje zdanie. To z resztą łączy się z moją opinią z tej starej notki, że sama inicjacja sama w sobie nic nie robi. W sensie - możesz sobie mieć odczucie bycia inicjowanym, ale co Ci po tym? Inicjacja nie jest po nic potrzebna, jeśli nie można praktykować Wicca, a Wicca praktykuje się w grupie. Można oczywiście wykorzystywać pewne techniki, poznane podczas nauki w kowenie, ale jeśli nie ma kontynuacji pracy grupowej, to nie jest to praktyka wiccańska.

Znaczenie inicjacji zawiera się nie wyłącznie w odczuciu inicjowanego, ale i w odczuciu grupy. Jak na to nie próbuję spojrzeć - wciąż mi wychodzi, że o znaczeniu i wadze inicjacji decyduje kowen i Rodzina, z którymi się praktykuje, a nie tylko indywidualne odczucia. Są one oczywiście bardzo ważne, ale z samego poczucia nic się nie zrobi, jeśli nie są z tym poczuciem związane poczucie wspólnoty w kowenie i wspólna praktyka.

Czy zatem osoba, która nie pracuje w kowenie, której fakt ważności inicjacji jest kwestionowany przez innych, w tym Starszyznę, jest wiccaninem, czy nie? Inicjacja się odbyła, czy też nie? Nie odpowiem teraz, bo to bardzo złożony problem. Natomiast jestem pewna, że tak skomplikowana kwestia nie znajdzie nigdy odpowiedzi wyłącznie w oparciu o odczucie bycia inicjowanym.
Równie dobrze możemy stwierdzić, że możemy się samoinicjować, a potem mieć odczucie bycia inicjowanym.
Albo też, że samo poczucie bycia inicjowanym starcza za samą inicjację w jakiejkolwiek formie w ogóle.
A potem już tylko obrosnąć różowym futrem.

Ilustracja pochodzi z serwisu Wiccan Together
PS. Pamiętaj, daj łapkę Czarowniczemu Blogowi na Facebooku!

23 grudnia 2014

Przeczekać Noc

Im dłużej i im częściej się zastanawiam nad naturą Zimowego Przesilenia, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jest to święto w pewien sposób wyjątkowe, bo się na nie nie czeka.
Znaczy owszem, oczywiście cały rok wyczekujemy choinek, światełek, prezentów i pierników, ale całe to święto jest jednym wielkim czekaniem, aż ono minie. W samo Yule jest bowiem najważniejsze Słońce, które dopiero się rodzi, jest jeszcze małe i słabe, całą więc noc spędzamy na czuwaniu i oczekiwaniu, pełni nadziei, że w końcu się ona zakończy. Najdłuższa noc jest bowiem zwykle tą najzimniejszą, najciemniejszą, a już na pewno najbardziej ponurą w roku, więc kto by nie chciał, aby się prędko skończyła?

Odradzający się Bóg przyniesie w końcu ciepło, światło a przede wszystkim - nadzieję w nasze życia. Zakończy nie tylko najdłuższą noc, ale również, już u progu zimy, zwiastuje właściwie jej koniec. Wiemy przecież, że Słońce w końcu nabierze dość sił, aby stopić lód i śnieg i sprowadzić ponownie lato.

Dlatego wydaje mi się, że nigdy nie czekamy tak na prawdę na Yule. Kto by z radością przyjmował najdłuższą i najciemniejszą noc? A przecież to nie o to w tym święcie chodzi tylko o to, co się wydarza potem - narodziny Słońca i wydłużanie się dnia. Dlatego w samo Przesilenie jeszcze nie ma czego świętować. Jest to jednak czas nadziei i dzień obietnicy, czas radosnego oczekiwania na to, co się za moment wydarzy na naszych oczach.

Właśnie dlatego dla mnie to Yule jest najsilniej związane z końcem i początkiem roku. Byłoby może przesadą porównać je do Sylwestra - dnia oczekiwania na Nowy Rok, ale chyba tak właśnie trochę jest. Dziś, wieczór w który piszę te słowa będzie już krótszy niż ten wczorajszy. Myśl o tym daje mi siłę i radość.
Po każdej, nawet najdłuższej nocy, zawsze przyjdzie dzień.


PS. Śledź Blog Czarowniczy na Facebooku!

15 grudnia 2014

Czas odejść...?

Wiele osób zainteresowanych Wicca, zwłaszcza w takich krajach, gdzie jest ona jeszcze stosunkowo młoda i gdzie nie ma wielu wiccan (a Polska jest jednym z nich) inicjację stawia trochę na piedestale. Fakt, że inicjacyjne tradycje magiczne w zasadzie w naszym kraju raczkują, przez to nie do pomyślenia jest dla niektórych, by raz wchodząc w taką tajną strukturę móc chcieć z niej odejść. Swego czasu w Internecie niektórzy chełpili się wręcz, że ich uczniowie nie odchodzą od nich, niczym, nie przymierzając naczelnik więzienia z "Kilera": "nikt mi jeszcze nie uciekł!"

Ludzie odchodzą z kowenów bądź z Wicca (to przecież nie zawsze oznacza to samo) z różnych powodów. Czasem jeszcze zanim zdążą na prawdę przyłączyć się do nich. Nie powinno, a wręcz nie może to być rozpatrywane jako porażka nauczyciela ani jako porażka ucznia. Tak po prostu jest, że czasem nie wychodzi.

Powody, dla których ludzie odchodzą z Wicca są przeróżne, bo i przecież różni są wiccanie. Wiele osób może poczuć, że to po prostu nie dla nich. Nie czują powołania, nie słyszą głosu Bogów. Są rozczarowani już na etapie przygotowania się do inicjacji. Jeśli tak wcześnie pojawiają się poważne wątpliwości, lepiej z tej inicjacji zrezygnować, lub przełożyć ją na później.

Zdarzają się jednak i inne historie. Są osoby, które się tak zniechęciły sytuacją w jednym kowenie, bądź zachowaniem jednego wiccanina, że przerzucają wnioski na wszystkich pozostałych. Zdaję sobie sprawę, że mogą być osoby nie świecące przykładem, albo wręcz opowiadające bzdury. Jestem gorącą zwolenniczką zmiany kowenu w takich sytuacjach, jeśli nie można już pracować ze swoją grupą, ale żeby od razu zrażać się do wszystkich... ? Po odejściu od kowenu, który nie był dla nas właściwy może się okazać, że świat stoi przed nami otworem i można spotkać grupę, z którą będziemy się czuli dobrze, gdzie będziemy wśród przyjaciół.

Czasami odejście od Wicca powodowane jest jednak dużo bardziej przyziemnymi sprawami. Znane są mi historie o przeprowadzkach na inny kontynent, pracy uniemożliwiającej uczestniczenie w spotkaniach, nawet sprawy związane ze związkami i partnerami (choć dla mnie to ostatnie nigdy nie było zrozumiałe).
Wreszcie w niektórych przypadkach można uczestniczyć w rytach coraz rzadziej i rzadziej i w końcu przestać się pojawiać... no ale to już kwestia dyscypliny i organizacji.

Pamiętajcie jednak na koniec o dwóch rzeczach. Nigdy nikt nie może Was zmusić do czegoś, czego nie chcecie zrobić. Nigdy nikt Was nie może zmusić do działania niezgodnego z prawem, do naruszenia Waszej intymności. Nigdy nikt Was nie może zmusić do fizycznej lub umysłowej pracy na rzecz czyichś korzyści. Bądźcie ostrożni i korzystajcie z Drugiej Opinii.

Pamiętajcie jednak też, że na jednym wiccaninie świat się nie kończy. Z bólem to przyznaję, bo chciałabym, żeby było zawsze cudownie i pięknie, ale niestety, wszyscy wiemy, że to nie realne: są wśród nas szuje. Jak w każdej innej grupie między wspaniałymi kapłanami i kapłankami kryją się umysły przegniłe. Nie musicie z nimi pracować, ale nie musicie się też nimi zniechęcać. Poznajcie więcej ludzi, zaprzyjaźnijcie się z wieloma wiccanami. Nie zawsze po każdym odejściu z kowenu musi się kończyć wiccańska ścieżka.


PS. Jeśli podobał Ci się wpis - daj łapkę na Facebooku!

12 grudnia 2014

Od tego się zaczęło

Żaden dział recenzji książek o czarownictwie nie może się obyć bez tej pozycji. Klasyka klasyków. Pierwsza książka napisana przez współczesną czarownicę z przesłaniem - "Tacy jesteśmy, ale nie musicie się nas bać". Wydana w Wielkiej Brytanii zaledwie miesiące po zniesieniu ostatniego prawnego przepisu karzącego za uprawianie magii, bo już w 1954 roku, czekała wiele lat, by w końcu zostać przetłumaczoną na język polski. W 2010 roku ukazała się nakładem wydawnictwa Okultura w tłumaczeniu Oskara Majdy. Protoplasta wszystkich wiccańskich książek.
Gerald Brosseau Gardner i jego Współczesne czarownictwo.

        

Zanim jednak przejdziemy do tego, co się znajduje w książce i podejmiemy się pewnej oceny, należy sobie coś uświadomić i pamiętać podczas całej lektury. To nie jest książka o Wicca. Bynajmniej nie jest to też książka o tym, co dziś nazywamy współczesnym czarostwem.
To jest książka historyczna.

Od jej napisania minęło już ponad 60 lat, a Wicca, pogaństwo i czarownictwo szalenie się w tym czasie zmieniły. To trochę tak, jakby czytać książkę o podboju przestworzy napisaną przez Braci Wright. Jest to książka o tym, co sądził Gardner o czarostwie, co o nim wówczas wiedział i co uważał za prawdę. Dziś pozycja ta zdezaktualizowała się w wielu swoich aspektach a o współczesnym czarownictwie niewiele się z niej dowiemy, jest jednak nadal szalenie ciekawa i szalenie ważna.

Przede wszystkim - można się z niej dowiedzieć, jak czarownice (w tym samego siebie) widział dziadzia Gardner. Jakie teorie i przekłamania były wtedy na czasie i w co on wierzył. Do tego można łatwo zauważyć, jak zmieniła się od tego czasu z jednej strony - nauka (historia, antropologia) opisująca czarownice i z drugiej strony - Wicca, a także religie i systemy jej pokrewne.

Inną sprawą jest to, że była to pierwsza książka o czarownicach pisana przez czarownicę. Ever. Znaczy - niczego takiego nigdy wcześniej nie było, żeby czarownice pisały z tak rozbrajającą szczerością same o sobie i to o rzeczach w które wierzą - o Bogini i Bogu, o magicznym kręgu, o rytuałach, o swoim pochodzeniu. Było to wcześniej po prostu niemożliwe, aby taka książka powstała. Dzięki tej książce tak na prawdę zaczęła się historia Wicca, wiele osób mogło się dzięki niej dowiedzieć o istnieniu czarownic, pewnie niejedna osoba po zapoznaniu się z tą publikacją rozpoczęła poszukiwania kowenu.
Po prostu nie da się ukryć, że dla współczesnego czarownictwa - a przede wszystkim Wicca, "Współczesne czarownictwo" było kamieniem milowym.

A piszę o tym wszystkim, ponieważ uważam, że te informacje powinny się znaleźć we wstępie do polskiego tłumaczenia publikacji. Niestety - było ich moim zdaniem za mało, żeby nakreślić jak czytelnik powinien ją rozczytywać. Owszem, wspomniano o historii Wicca i czasach, w których się tworzyła, ale moim zdaniem to wciąż niedużo, zabrakło mi nakreślenia historycznego tła tej konkretnej publikacji. Wstęp od tłumacza poza tym jest całkiem dobry. Mamy tu omówienie tez Margaret Murray, jak i wcześniejszych zapisków o czarownictwie, opisanie historii Geralda Gardnera, Alexa Sandersa, Raymonda Bucklanda, a także wspomnienie pionierów innych ścieżek czarostwa aż do ostatnich lat. Miejscami nieobiektywnie, ale to moje czepialstwo. Praca ta jest solidna i opatrzona nazwiskami badaczy, do których autor się odwołuje. Mimo to ja miałam wrażenie, że wstęp był jakby nie do końca do tej książki.

I jeszcze jedno - bura dla wydawnictwa. Osiem literówek nie powinno się zdarzyć na 24 stronach. Podobne nagromadzenie błędów pojawia się pod koniec książki, co sprawia wrażenie, jakby solidną korektę przeszedł tylko środek. Poza tym książka wydana jest całkiem zgrabnie i ma piękny obrazek na okładce.

Ad meritum - czyli o samej treści. "Współczesne czarownictwo" ma trochę dziwną konstrukcję. Niby jest podzielone na rozdziały ale w każdym z nich Gardner pisał praktycznie to samo, więc pewnie sensowniej byłoby powiedzieć, że książka w zasadzie nie ma konstrukcji. Lekkość pióra można zaś porównać do kowadła z kreskówki, dało się to czytać chyba tylko dzięki przekładowi, bo kiedyś, po zabraniu się do oryginału, padłam po kilku stronach. Nie jest to bynajmniej dziwne - pamiętajmy, że Gardner nigdy nie odbierał żadnej formalnej edukacji, nikt go nawet nie uczył pisać ani czytać - był samoukiem. Musiał mieć kompleksy z tego powodu, skoro się mienił "doktorem", który to tytuł najprawdopodobniej nielegalnie kupił (stąd uważam za nadużycie pisanie o "doktorze Gardnerze" we wstępie od tłumacza).

Jak wspomniałam, każdy rozdział jest praktycznie taki sam - a przynajmniej tak samo chaotyczny. Gardner swobodnie skacze z daty na datę, z tematu na temat tak, że można szybko dostać zawrotów głowy. Często używa sformułowań w stylu "możliwe, że...", "prawdopodobnie...", "opowiadano mi..." a nade wszystko "w danych czasach", niezależnie czy ma na myśli neolit, trzynasty czy osiemnasty wiek. Historyczne fakty podaje na równi z bajaniami o tym, że "w dawnych czasach" Wielką Brytanię zamieszkiwały skrzaty i krasnoludki. Dodaje też do tego dużo swoich przypuszczeń, których sam nie potrafi umotywować ani potwierdzić, lub podpiera się źródłami, korzystając z nich równie swobodnie, co dr Murray (na którą z resztą też kilkukrotnie się powołuje).
Słowem - cyrk. Na kółkach.

No ale kiedyś tak właśnie pisało się książki popularno-naukowe. 60 lat temu takie luźne rozważania czy dobór źródeł, który dziś nazwalibyśmy mocno selektywnym, było w zasadzie mniejszą lub większą normą. Pamiętajmy, że mówimy o czasach, w których tezy Margaret Murray były na świeczniku ówczesnej nauki, zaś sam fakt, że archeolożka napisała wstęp do książki Gardnera, stawiało go w pozycji dodatkowo uwiarygodnionego w oczach jego czytelników.

Pomijając bardzo sympatyczne bajkopisarstwo, tego, co nas w tej pozycji interesuje najbardziej nie ma wcale dużo. Pojawiają się jednak cenne informacje o tym, że czarownice, choć używają noży o nazwie "athame", czasem też mieczy, to nie korzystają z krwi i nie składają krwawych ofiar. Że nie porywają dzieci i nie występują przeciwko chrześcijanom, nie interesuje ich walka z nimi. Że używają w magii sznurów, naszyjników, że potrafią wpływać magią na umysły ludzi, ale nie na działanie praw fizyki. Wreszcie - o tym, że Bogowie czarownic pomagają ludziom, ale i sami potrzebują pomocy rytuałów.

Zdecydowanie najciekawsze dla współczesnego czytelnika będą trzy rozdziały.  Pierwszy z nich nosi tytuł "Czarownice i misteria". Gardner co prawda więcej opowiada w nim o misteriach starożytnych, niż tych dotyczących współczesnego czarostwa, ale fajnie porusza temat i wysnuwa bardzo ciekawą dla nas tezę - że co do zasady, wszystkie misteria są takie same. Chodzi w nich przede wszystkim o jedność z bóstwem i transformację naszej istoty, a dzisiejsze rytuały nie różnią się pod tym względem od tych starożytnych.

Kolejne ciekawostki można wyczytać w "Kim są czarownice?" i, choć to dopiero dziesiąty rozdział, dla nas interesujący szczególnie dlatego, że po raz pierwszy pojawia się tu to, co stanie się później nazwą całej religii. Jeszcze w formie wica, ale już wiadomo o co chodzi. Gardner utrzymuje jednocześnie, że tak same siebie nazywają współczesne czarownice, więc według niego musiało chodzić o wszystkie czarownice europejskie, albo przynajmniej brytyjskie, praktykujące jeden wspólny kult, nie zaś o jeden kowen, co, jak się później okazało, wcale nie jest tak proste. Po tym autor znów przeskakuje do historii, opisu średniowiecznych tortur i raczenia nas informacjami o tym, jak Edward III ustanawiając Order Podwiązki uratował hrabinę Salisbury przed zdemaskowaniem jej "przynależności do kultu" (podwiązka jest bowiem wg Gardnera jednym z narzędzi czarownic, a zatem i znakiem rozpoznawczym). Sam król miał coś z resztą do czynienia z wiedźmami, skoro Rycerzy Podwiązki jest 24 - toż to dwa koweny!

Zdecydowanie najlepszym i najbliższym rzeczywistości jest ostatni, trzynasty rozdział: "Na czym polega moc czarownicy". Z niego właśnie najwięcej dowiadujemy się o czarownicach, z którymi spotykał się i praktykował Gerald Gardner. Pisze w nim między innymi o rytuałach i sposobach działania magii. Przedstawia też stosunek swoich znajomych do wkorzystania krwii w rytuale i wyrządzania krzywdy innym ludziom, a także wspomina o narzędziach czarownic, wymieniając niektóre z nich - athame, miecz, kadzidła i sznury. Na samym końcu zaś wraca do tytułowego pytania o moc czarownic - moc wpływania na umysł. I choć próbuje ją naukowo czy pseudonaukowo wyjaśniać, co wychodzi trochę komicznie z dzisiejszej perspektywy, udaje mu się zaznaczyć chyba najważniejszą rzecz - odpowiedzieć twierdząco na pytanie o jej skuteczność.

Podsumowując 5/6
Czytając tę książkę dzisiaj trzeba zwracać bacznie uwagę, czy Gardner pisze w danym momencie o czasach współczesnych sobie, czy też "dawnych". Generalnie bowiem przytaczane informacje historyczne i zasłyszane, po czasie okazały się w większości bujdami. W zasadzie ze "Współczesnego czarownictwa" do dziś, 60 lat po jego pierwszej publikacji, wartość zachowały jedynie informacje o samym kowenie Gardnera. Mam wrażenie, że najciekawsza ta książka będzie dla samym wiccan, którzy łatwo wyłapią, co zmieniło się w Rzemiośle od czasów Gardnera, co Gardner chciał ukryć, choć dziś już o tym mówimy, a co nadal zachowujemy tylko dla siebie.
Trzeba sobie jednak stanowczo powiedzieć, że bez tej książki pewnie nie byłoby tego bloga, bo i mnie by nie było w tym miejscu, w którym jestem. "Współczesne czarownictwo" pozwoliło wyjść z cienia czarownicom, sprawiło, że wiele ludzi zainteresowało się Wicca i nadal inspiruje kolejne pokolenia. 

10 grudnia 2014

Nowa energia

Czuję, jak wracam do równowagi.
Pierniki upieczone, prezenty kupione, i pierwszy porządny przymrozek z malowniczym szronem oznaczają, że czas pędzi ku zimie i Yule.
Jakoś w tym całym przedświątecznym szaleństwie, łatwiej mi wziąć oddech, taki prawdziwy, głęboki.
W końcu zaczynam znajdować czas na rzeczy, na które mi go brakło, a raczej który wolałam przespać. Czuję, że coraz bliżej do powtórnych narodzin Słońca, ba! czuję, je w sobie, gdzieś blisko, tuż pod powierzchnią. Nowe Słońce i Nowy Rok, wraz z nowymi szansami, nowymi okazjami i nadzieją, żeby wszystko było lepiej.

Pewnie, że i tak nie wyjdzie, ale to nie ważne. Ważne, by tę nadzieję i szansę sobie dać. By spróbować. Dlatego podejmuję zawieszoną na czas czasu niczyjego pracę nad przedsięwzięciami. Wcześniej wydawały się tylko wysysać ze mnie energię. Cóż za absurd, przecież to coś, co lubię i co daje mi radość, jak więc mogło mnie uwierać? Teraz, budząc się z zimowego snu, mogę ponownie zająć się nimi z entuzjazmem i satysfakcją, że robię coś co lubię.

Oczywiście nie mogę Wam zdradzić wszystkiego, bo nie byłoby potem dla Was niespodzianek. Ale mam kolejne pomysły na wpisy, kolejne tłumaczenia na Wiccański Krąg i nie tylko oraz kolejne recenzje - wszystko w drodze. Mam więc nadzieję, że to pulsujące gdzieś płytko pod powierzchnią Słońce przyniesie ze swoimi narodzinami jeszcze więcej sił i inspiracji!

Ilustracja pochodzi z archiwum prywatnego

PS. Pamiętajcie, żeby zalajkować Blog Czarowniczy na Facebooku!
PPS. Już 7 dzień nie kupiłam papierosów!

26 listopada 2014

Czas Niczyj

Nazwałam w poprzednim wpisie obecną porę roku "Czasem Niczyim", więc czas chyba się ustosunkować i rozszerzyć to, co miałam na myśli, kiedy o tym mówię. Bowiem czas między Samhain i Yule to dla mnie czas szczególny. Wiem, że mówi się, że Samhain jest dniem poza czasem, nie należy ani do starego ani nowego roku. Dla mnie trochę poza czasem leży cały ten wyjątkowy okres późnej, szarej listopadowej jesieni.
Z całego serce go nie cierpię, a nawet kocham niecierpieć.

Jak Natura niezmiennie nas uczy, każda część roku, każdy moment jest ważny i cenny. Późna jesień jest czasem chyba umyślnie najokropniejszym z nich. Nie jest już przyjemnie ciepło, ale też jeszcze nie jest porządnie zimno, żeby wymrażało komary, muchy i zarazki, tylko taki ciągły, upierdliwy pośredni chłodek, owocujący to opryszczką, to katarem na zmianę.
Do tego "noc polarna", czyli niezależnie od tego, kiedy wychodzisz z domu do roboty i do niego wracasz - zawsze jest ciemno. I nosisz w sercu zalążek najczystszej zazdrości dla uczniów, studentów, emerytów i w ogóle tych, co mają przywilej oglądania świata za dnia, w słońcu.
Oczywiście, to "słońce" to też spore nadużycie, bo przecież albo pada, albo jest mgła, albo pada i jest mgła. Liście już opadły z drzew i zieleń trawy straciła soczystość, a śnieg, który odbijałby chociaż te ułamki światełka, jeszcze nie spadł, więc wszędzie szaro, buro i ponuro. Też macie czasem wrażenie, że świat jest przybrudzony? Poplamiony? Jakby na szkic ołówkiem wylać herbatę.

Powoli pojawiają się w mediach reklamy świątecznych produktów czy innych promocji, ale świątecznego klimatu brak. O ile się nie mieszka w centrum handlowym, oczywiście. Nikt jeszcze nie zakłada lampek, nie stawia choinek, nie lepi pierogów, ba! nawet mało kto zaczął się zastanawiać nad prezentami dla bliskich. Przesilenie Zimowe wydaje się tak odległe, mimo że złota jesień i Zaduszki były już przecież dawno temu.
Podsumowując - ciemno, zimno i do domu daleko.

Jak napisałam wyżej, według mnie ta późna jesień umyślnie jest tak ponura. To jest ten czas, kiedy powinniśmy się układać do zimowego snu. Nie jak niedźwiedzie, oczywiście, ale w naszej naturze, uświęconą wiekami tradycji i jeszcze dłuższymi wiekami ewolucji, że zimą nasza aktywność się obniża. Brak światła popycha nas w objęcia snu i znużenia, każda dodatkowa (nad)godzina pracy męczy bardziej, niż ta przepracowana wiosną. Chciałoby się mieć wtedy więcej czasu dla siebie, uspokoić się, nadrobić nieprzeczytane książki i nieobejrzane filmy, wrócić do robótek ręcznych. Wiecie, te słynne "długie jesienne wieczory". Jest to czas, w którym, dla zachowania zdrowia, przede wszystkim psychicznego, powinniśmy zrobić coś dla siebie a przede wszystkim - odpuścić sobie troszeczkę. I zawsze staram sobie trochę odpuszczać, ale nie każdego roku mi się to udaje. Trzeba być cały rok tak samo radosnym, pełnym zapału pracownikiem, a sztuczne światło z tych paskudnych biurowych świetlówek średnio pomaga, ech...

A powinniśmy mieć przecież taki moment, żeby móc się skupić na swoim wnętrzu. Jak mawiają wiccanie, czas, w którym zasypia natura, to okazja do poszukiwania Boskiej Iskry w sobie. Dla zrozumienia, że Bogowie są immanentni, że znajdują się w każdym z nas i że choć świat czasem jest ponury, to w nas właśnie drzemie moc, która jest zdolna przebudzić Boga Słońce i poruszyć Matkę Ziemię. Bądźmy jednak szczerzy - czy tak na prawdę pozwalamy sobie na chwilę oddechu i zasłuchanie się w samych siebie w te zimne i ciemne wieczory?

I dlatego właśnie nie cierpię tego Czasu Niczyjego. Po Samhain i przed Yule, tego najciemniejszego, najbardziej szarego, najbardziej ponurego w roku.
Ale też kocham go za to, że jest taki moment, w którym mam powody do długiego spania, zalegania na kanapie, długich kąpieli. I że pozwala mi się wtedy zastanowić kim jestem, bądąc jednocześnie wcieleniem Bóstwa.

Niektórzy nie zauważają nawet tego czasu - ten tegoroczny już niedługo się skończy. Pojawia się pierwszy śnieg, zakładanie światełek trwa, a w przyszłym tygodniu będzie trzeba się zebrać w sobie i upiec pierniczki!
Do tego czasu - pozwólmy sobie na oddech i na odrobinkę zimowego snu.
Po prostu - bądźmy dobrzy dla siebie samych.

Ilustracja pochodzi z archiwum prywatnego

PS. Linki do nowych wpisów zawsze najszybciej na stronie Czarowniczego Bloga na Facebooku!

25 listopada 2014

Po co wiedźmom nadgodziny?

Wpis troszeczkę na luzie, bo jeszcze wracam do siebie po zatrważającej ilości nadgodzinów. Nadgodziny, niestety, przydarzają się czarownicom w takim samym stopniu, jak i wszystkim innym ludziom, więc czasem trzeba się nad nimi pochylić.

Dlaczego wiedźmy zostają po godzinach? Przede wszystkim czasem szef prosi. Oczywiście można odmówić, bo zmusić cię do niewolniczej pracy zgodnie z Kodeksem nikt nie ma prawa, ale jeśli szef ładnie prosi, to się nie odmawia. Po prostu. Na wszelki wypadek.

Poza tym niezostawanie po godzinach to też w pewnym sensie podcinanie gałęzi, na której siedzą wszyscy, bo jak projekt nie będzie na czas, to klient nie da kasy i firma upadnie, a nam nikt dofinansowania z budżetu państwa nie da. Pracownicy IT nie mają raczej przebicia w Warszawie pod Sejmem - słyszeliście kiedy o programistach rzucających brukiem, albo testerach podpalających opony? No właśnie.

Nadgodziny wiążą się z pieniądzami. A to dobrze, bo w grudniu są Święta. Jakie? Nieważne, wszak wiedźmy świętują je wszystkie, jak nie ze sobą, to z rodziną, jak nie z rodziną, to z przyjaciółmi i tak trzeba wszystkim kupić prezenty. W dodatku samoloty, autobusy i inne są drogie, a wiedźmy dużo podróżują.

W końcu ktoś musi zadbać, żeby Was wiedźma nie zaspamowała na blogu. Żeby się przymknęła raz na jakiś czas i nie dawała nowych wpisów. W końcu czarownica po nadgodzinach musi jeszcze czasem zadbać o kowen, spotkania, jedzenie i sen (przynajmniej część normalnej długości czarowniczego snu), więc chociaż z czymś musi zwolnić. Zwłaszcza, że jest czas niczyi, między Samhain a Yule, i w normalnym stanie czarowniczy organizm wpadłby w marazm i układanie się do zimowego letargu związanego z niedoborem UV. Czas ratować się solarium.

W związku z czym możecie podziękować nadgodzinom, które sprawiły, że Blog Czarowniczy zwolnił nieco obroty, ale nie cieszcie się za bardzo, bo wkrótce nadgodziny się skończą, a Sheilusia powróci na blog z wpisami przynajmniej 2 razy w tygodniu. Do zobaczenia ponownie wkrótce!


PS. Jeśli chcesz być na bieżąco z wpisami i wydarzeniami dotyczącymi Czarowniczego Bloga daj mu łapkę na Facebooku!

16 listopada 2014

Wielki Błękit

Ostatnio pisałam o swoich wrażeniach z lektury stosunkowo nowej na naszym rynku, więc na chwilę (jak się okazało - bardzo długą) wróciłam do klasyki. Książka znana i przez wielu lubiana od lat, w Polsce ukazała się dopiero w 2008 roku, jako przekład drugiego już, poprawionego wydania z 2002 roku. Wydało ją wydawnictwo Caridwen w tłumaczeniu Magdaleny Skomro i tym razem udało mi się dorwać do polskiego wydania, więc mogłam zwrócić na nie uwagę. Przed wami obszerna recenzja Wielkiej Niebieskiej, czyli Księga Czarostwa Bucklanda Raymonda Bucklanda.

Niestety, polskie wydanie wydaje się być nie dość staranne. Pomijam błędy w druku, czy drobne literówki, które mogą się przydarzyć każdemu. Zarzuty mam głównie do tłumaczenia, bo ewidentnie tłumaczka nie zna tematu, którego dotyczy książka. Pojawiają się takie kwiatki, jak określenie "skryby" czy też "sekretarza" "Pisarzem", syberyjscy Jakuci określeni zostali jako "Yakutowie", nie mówiąc już o moim ulubionym "w północnej kwaterze znajduje się kaplica". Anglosaskie jednostki miar - cale, stopy, uncje, kwarty, też nie ułatwiają lektury, bo, choć rozumiem, że czasem warto ich nie przeliczać, to pojawiały się fragmenty, gdzie po prostu przeszkadzają. Fatalny byk pojawia się w dedykacji "Dla Tary, pamięci Sciry i Olweny". Wszystkie znaki na niebie i ziemi, jak również logika i zdrowy rozsądek podpowiada, że Buckland chciał książkę poświęcić pamięci swoich inicjatorów, a imię, którym podpisywał się Gardner - Scire (łac. wiedzieć) zyskało jakąś pokręconą, żeńską formę. Najgorszy zaś ze wszystkiego jest błąd... na okładce. Czytamy na niej bowiem, że mamy do czynienia z "Księgą Czarostwa Buckland'a" a taka pisownia jest niezgodna z zasadami zapisu i odmiany obcojęzycznych nazwisk. Kosz-mar-ne.

        


Książka ta jest specyficzna, jeśli chodzi o jej autora. W momencie jej pisania Raymond Buckland był co prawda inicjowanym wiccaninem, jednak od wielu lat już nie praktykował tego, co otrzymał od kowenu Gardnera. Dość szybko porzucił gardneriańską Wicca i, jeśli mogę sobie pozwolić na taką uwagę, mam wrażenie, że nie do końca zakumał o co w niej chodziło. Stworzył zaś własną tradycję, Seax-Wica, która tradycyjną Wicca nie jest i... chyba to on był tą osobą, która rozpoczęła, a na pewno się przyczyniła do wielkiego bałaganu nomenklaturowego.
W wstępie do poprawionego wydania czytamy na przykład: "Czarostwo, czyli wicca, jest starą religią i praktyką, która wyprzedza w czasie chrześcijaństwo." - nie, nie jest. Buckland powinien to wiedzieć, jeśli nie w 1986 roku, to wtedy, kiedy wydanie było poprawiane. Ze wstępu dowiadujemy się też, że: "Do czasu ukończenia przez ciebie tego kursu (...), uzyskasz wiedzę odpowiadającą Trzeciemu Stopniu Wtajemniczenia w tradycji gardneriańskiej lub jej podobnej." - czy to wymaga komentarza?

W pierwszym rozdziale, dotyczącym historii i filozofii czarostwa, autor brnie dalej i głębiej, zatapiając się w teoriach Margaret Murray, z "Młota na Czarownice" przeskakuje do Salem... typowe błędy flufików z lat 90-tych. Teraz wiem, skąd się wzięły. Jeśli nie musicie, nie czytajcie historii czarostwa w tej książce. Przemęczyłam się już za was.
Warto wspomnieć tutaj o skromności Bucklanda. W całej książce bardzo chętnie cytuje sam siebie i  przepisuje szerokie ustępy swoich innych dzieł. Po raz pierwszy na stronie numer 19, przy czym, jeśli odejmiemy notę o autorze, wstęp, wstęp do poprawionego wydania, stronę tytułową, okaże się, że jest to w tekście strona 4. Słownie - czwarta. Potem robi to jeszcze wielokrotnie, niezależnie od tego, czy ma to sens w tym miejscu, czy tak średnio.

Kolejny rozdział poświęcony jest wierzeniom czarownic. Dowiadujemy się, że imiona Bogini i Boga zależą od osobistego uznania czarownicy/kowenu. Nie, w Wicca takiej samowolki nie ma... i w tym momencie gubię się, czy mówimy o Wicca, czy mówimy o ogólnie pojętym czarostwie w Ameryce. Pomijając informację o tym, jak "W kwietniu 1974 roku, Rada Amerykańskich Czarownic przyjęła zbiór Głównych Zasad Wiary Wiccańskiej." (fajna ciekawostka... nope.) autor pisze o reinkarnacji, zasadzie Rady Wiccańskiej i Prawa Trójpowrotu, a o wszystkim tym mówi dość kategorycznie, nie uwzględniając szerokiego wachlarza różnych wiccańskich i czarowniczych poglądów na te tematy. W tym rozdziale pojawia się pierwszy ze słynnych schematów - ołtarz.

Trzeci rozdział opowiada o narzędziach, ubraniu (hihi) i imionach czarownic. Pojawia się opis podstawowych narzędzi, bardzo ogólny, tym niemniej całkiem niezły. Pojawia się też słynny od lat "hełm z rogami" zwany popularnie "Garnkiem". Zainteresowanych uprzejmie informuję, że schemat wykonania hełmu z miski znajduje się na stronie 93. Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek podjął próbę wykonania go, proszę o informację w komentarzu, bo jestem szalenie ciekawa wyników!
W dalszej części rozdziału autor proponuje bardzo skomplikowany sposób wyznaczania numerologicznie magicznego imienia - pokazuje pewną sprzeczność, kiedy Buckland raz jest bardzo kategoryczny, jak trzeba czy należy coś wykonywać, a za chwilę wspomina, że są inne możliwości i że powinno się eksperymentować. Według mnie taki sposób wyboru imienia to przerost formy nad treścią, ale co kto lubi.

Kolejne rozdziały są poświęcone kowenom i sposobom praktyki w nich. W końcu mamy stronę poświęconą stopniom inicjacji, kapłaństwu i w ogóle gardnerianom. Jedną - chociaż coś. Trudno mi się do niej odnieść, bo te informacje wydają się być nieprawdziwe albo... przestarzałe. Według mnie to ta druga opcja. Wicca żyje, zmienia się i dostosowuje, a Buckland szybko utracił z nią kontakt, przekształcił, a w końcu porzucił, więc w tej chwili opis stosunków w Tradycyjnym Wiccańskim kowenie nie odpowiada już rzeczywistości. Rytuały Esbatu, sposób zakreślania kręgu i kończenia rytuału są całkiem sympatyczne, nie tradycyjnie wiccańskie, ale wyglądają na bardzo porządne, otwarte czarownicze rytuały. Rytuały Sabatów również są ciekawe i fajnie pokazują, jak można obchodzić Święta w czarowniczej grupie, ale przedstawione są trochę nieskładnie. Wielkie Sabaty oddzielone są od Małych, czego już dzisiaj się właściwie nie robi. Do tego Wielkie Sabaty zaczynają się od Samhain, a Małe od  Równonocy Wiosennej. Na dodatek rozdzielone są między sobą podrozdziałami o medytacji i śnieniu, co wprowadza jeszcze większy bałagan

Następnie mamy rozdział ósmy o rytuałach społecznych przejść, czyli jak świętować według autora najważniejsze przemiany w życiu człowieka. Po raz kolejny mamy całkiem sympatyczne i zgrabne, ogólnoczarownicze propozycje. Mamy tu zatem błogosławieństwo dziecka, pożegnanie zmarłego i zaślubiny. I ciekawostkę - rytuał rozwodowy. Szalenie mnie ubawił taki pomysł, ale może ja mam nie takie poczucie humoru.

Dalej mamy dużą część, przy której zadaję sobie pytanie "po co to?", bo autor właściwie nam tego nie mówi. Znaczy owszem, channeling, psychometria, widzenie aur i 7 różnych metod dywinacyjnych ma być czymś, "co czarownice robią", tym niemniej mam wrażenie, że jest to przelot nad wszystkim i nad niczym. Wspomnienie o jak największej ilości różnych technik niczemu nie służy, tym bardziej, że powstała o nich niejedna duża książka. Wymagają one wiele lat studiów, nie jednego rozdziału. Mam wrażenie, że Buckland chce udowodnić, że się na wszystkim zna, ale ja zawsze uważam, że jak coś jest od wszystkiego, to jest do niczego. Wydaje mi się, że należałoby zamiast kilkudziesięciu stron należałoby tym zagadnieniom poświęcić kilka, odsyłając czytelnika do bardziej rzetelnych, wyspecjalizowanych źródeł.

Ziołolecznistwo - rozdział bardzo rozbudowany, zawiera wiele nazw roślin, z których część nie rośnie w Europie. W ogóle ten rozdział jest bardzo skomplikowany, autor sam pisze o tym, że konieczna jest nauka anatomii, fizjologii i farmacji, aby móc aplikować ziołowe terapie skutecznie i bezpiecznie. Wydaje mi się, że ta sekcja jest nie tylko w tej książce zbędna (podobnie jak w przypadku wyżej wspomnianych, Buckland nie pisze nam dlaczego czarownica powinna mieć taką wiedzę, poza powołaniem się na "dawne czasy"), ale również może być wyjątkowo groźna, bo substancje zawarte w roślinach zielnych zastosowane nieprawidłowo mogą być niebezpieczne dla zdrowia i życia. A fakt, że autor sam się na tym najwyraźniej nie zna, bo próbuje nam wmówić, że "Witaminy pochodzące z roślin przyswajają się łatwiej, niż witaminy i minerały pochodzące z ryb i zwierząt" tym bardziej napawa mnie niepokojem.

Rozdział o magii był całkiem w porządku, podobała mi się w nim przede wszystkim lekcja wizualizacji, bo było to przedstawienie z jednej strony ciekawe, z drugiej strony - łatwe do zastosowania i z pewnością skuteczne ćwiczenie do poprawy swoich zdolności wizualizacyjnych, zwłaszcza jeśli chodzi o widzenie obrazów.
W stosunku do innych rozdziałów, ten o magii wydawał mi się krótki. Prezentuje kilka ciekawych pomysłów, z których sama pewnie skorzystam, ale wiele można by jeszcze dopowiedzieć, rozbudować, zwłaszcza, jeśli chodzi o przedstawianie alternatyw czy możliwości rozwoju i własnej interpretacji pomysłów autora. Magia, zwłaszcza techniki sympatyczne, można wykorzystywać wręcz w nieograniczony sposób, zależnie jedynie od naszej wyobraźni i pomysłu, więc rozdział ten wydał mi się zbyt zamknięty.

Rozdział pt. "Moc słowa pisanego" budzi we mnie mieszane odczucia. Listę magicznych i starożytnych alfabetów traktuję raczej w kategorii ciekawostki, zwłaszcza, że pojawia się tam coś w rodzaju "alfabetu egipskich hieroglifów" - które to hieroglify były przecież pismem ideograficznym. Część dotycząca talizmanów - podobnie jak część dotycząca magii, przedstawia jedną z wielu i do tego dość skomplikowaną technikę, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na inne opcje i możliwości, z których czytelnik może korzystać. Część o tańcach, grach i zabawach oraz przepisy na ciasta stanowi raczej sympatyczny akcent, niż jakąś konkretną wiedzę, którą każdy adept powinien posiadać.

Kolejnym - podobnie, niepotrzebnie skomplikowanym i zamkniętym rozdziałem, pokazującym szybki przegląd tylko wybranych technik, jest "Uzdrawianie". Buckland pisze m. in. o uzdrawianiu pranicznym czy też kolorem, co powinno stanowić osobne, opasłe tomiszcze. Ponownie miałam wrażenie, że autor nie do końca wie, o czym pisze, jeśli spotyka się takie kwiatki, jak "jeśli nie wiesz, jakiego użyć zioła, to użyj nagietka, bo jest dobry na wszystko". Biofeedback zaś trąci mi trochę ezo-mezo i nie bardzo mam do tego fragmentu zaufanie, ale możliwe, że to mylne wrażenie. 

Części o tym, jak powołać do życia kowen, jak znaleźć do niego członków i jak wymyślić mu nazwę, pominę milczeniem. Może się to komuś przyda, jeśli ktoś będzie chciał zakładać eklektyczną grupę, ale jestem umiarkowaną zwolenniczką zakładania takich grup. Poza tym z Wicca Tradycyjną ma to tyle, co kot napłakał, więc nie będę się nad tym rozwodzić. Kwestia rejestracji kowenu jako związku wyznaniowego ponownie - potraktuję jako ciekawostkę, bo w naszym kraju kompletnie nie ma zastosowania.

Podobnie jak u Thei Sabin, pod koniec książki mamy listę "Wyznań wiccańskich". I ponownie mamy egzotyczne wicci z Ameryki, gdzie można przeczytać o "jednej z tradycji walijskich (...) w Północnej Karolinie", tradycji norweskiej założonej w Chicago i o "starożytnej, greckiego pochodzenia tradycji, założonej w 1994 roku w Luizjanie". Po raz kolejny mamy też popis skromności autora, który bez krępacji zachwala osobiście założoną tradycję. Gardnerianie i aleksandrianie występują tu głównie jako tło, ale trzeba oddać, że, choć krótkie, to opisy są rzetelne.

Ostatnim już dodatkiem jest śpiewniczek, kolejny miły akcent, ale totalnie skopany w polskim wydaniu. Piosenki, do których mamy zapis nutowy, zawierają tekst oryginalny i polskie tłumaczenie, ale z tego tłumaczenia nie da się nijak skorzystać. Nie mają ani rymu, ani rytmu. Do piosenek, to których zapis nutowy się nie pojawia, w ogóle nie ma tekstu oryginalnego, więc to już w ogóle marnotrawienie papieru i tuszu.

Zanim podsumowanie - jeszcze krótka refleksja. Generalnie w kilku wypadkach, kiedy Raymond Buckland wypowiada się o rytuałach, niepokoi mnie trochę. Mam wrażenie, że, jak wspomniałam na początku, nie zrozumiał wielu informacji od Gardnera. Może powinna to być lekcja dla Arcykapłanów w tradycyjnych wiccańskich kowenach, by nie wypuszczać na świat swoich uczniów zbyt szybko i zbyt pochopnie? Mam wrażenie, że autor nie rozumie w ogóle rytuału wiccańskiego, nie poczuł go, może za mało miał doświadczeń, zanim po swojej inicjacji wrócił do Stanów Zjednoczonych. A może to tylko dziwny dowcip. Jeśli jednak ktoś pisze w swojej książce: "Momenty, kiedy Pani naprawdę pojawia się w kowenie są bardzo rzadkie (...)" to widać nie mówi prawdopodobnie wiccańskim rytuale, gdzie misterium, spotkanie z Bogami jest esencją i jego najważniejszą częścią. Podobnie: "Ceremonia znana jako Ciasto i Piwo, działa na zasadzie >łącznika< pomiędzy częścią rytualną a częścią praktyczno-socjalną (...)" kiedy zjednoczenie męskiego z żeńskim, athame z kielichem, akt kreacji i błogosławieństwa jest jednym z najważniejszych aktów w rytuale. I dalej - pisze, że samoinicjacja równoważna z inicjacją, bo kluczowe jest to, "w jakim stopniu ty sam uznajesz inicjację" - wydaje się, że kwestionuje wagę rytuału, który sam przeszedł. Generalnie budzi to mój wewnętrzny sprzeciw i smutek.

Podsumowując 3/6
Książka ma fatalne tłumaczenie na polski, no ale nie jest to wina autora. Winą autora jest za to szalenie ciężkie pióro, książkę czyta się opornie, powoli. Pewnie dlatego, że jest taka obszerna, ma prawie 450 stron. Jest w niej wiele fragmentów, które są trochę o wszystkim i o niczym, są też całkiem sympatyczne momenty, rytuały, choć nie wiccańskie, a ogólnoczarownicze, otwarte, wyglądają całkiem sensownie. Książka ta jest zdecydowanie w większej mierze o Seax-Wica, czyli tworze własnym autora, niż o Tradycyjnej Wicca, której tutaj bardzo niewiele. Generalnie bardzo amerykańska pozycja, o czarostwie i raczej z amerykańskiego punktu widzenia, ale można z niej wyciągnąć coś dla siebie.

14 listopada 2014

A tam pisało...

Wielka jest moc magiczna słowa. Często mówimy, żeby nie zapeszać, żeby nie wywoływać wilka z lasu, powtarzamy rymy i pieśni zaklęć w magii i klniemy się (albo na coś) na co dzień. Staramy się nie mówić nieszczęściach, nie życzymy sobie chorób ani wypadków, bo instynktownie wiemy, że słowo ma w sobie siłę. 

Większa jeszcze wydaje się być wiara w magiczną moc słowa pisanego. Co prawda już kiedyś pisałam, żeby książek o Wicca nie czytać, ale wciąż jest to problem na czasie i obowiązujący, bo słowo pisane ma siłę jeszcze potężniejszą, niż to wypowiedziane. Zapisując słowo utrwalamy je, sprawiamy, że nasze myśli żyją dłużej i przetrwają dla potomnych. Wiemy, że słowa zapisane trudniej jest wyrugować z historii a materialne, namacalne litery są lepszym dowodem w każdej sprawie, niż zasłyszane słowo. Wiedział o tym również Gardner, kiedy uzupełniał Księgę Cieni tak, by mogła służyć kolejnym pokoleniom czarownic, wiedziała Doreen Valiente, wypełniając karty Księgi swoją poruszającą poezją. Rodzice i nauczyciele od najmłodszych lat wpajają nam, że każdą książkę należy szanować, bo to książki po nas zostaną, a zawarta w nich wiedza jest warta więcej, niż ta zasłyszana.
Tak było w dwudziestym wieku.

Kiedy książki były drogie, było ich mało, były cenzurowane, zakazywane, przemycane, wartość słowa pisanego a dokładniej - drukowanego, była nie do przecenienia. W społeczeństwach zachodu wykształcił się przez stulecia niesamowity szacunek nie tylko do książek i druku, ale i wręcz drukowanych treści. Jeśli coś zostało wydrukowane, musi być prawdziwe i wartościowe. Z nabożną czcią należy więc podejść do każdego tekstu drukiem, albowiem "skoro tak tam pisało, to tak jest". A jeśli uważasz, że przesadzam, rozejrzyj się wokół i zobacz, jak niektórzy ludzie traktują teksty z kolorowych gazet. Dla wielu osób rozciąganie takiego szacunku do druku na gazetki i pisemka to spora przesada, ale wciąż normą jest traktowanie z nabożną czcią książek. Nie uważam, że książkom nie należy się szacunek - co to, to nie, jednak zdrowego krytycyzmu nigdy nie za wiele.

Przede wszystkim dlatego, że zmieniły się czasy. Jak wspomniałam, drukowano to, co prawdziwe i wartościowe w dwudziestym wieku, który, wbrew temu, co nam się może czasem wydawać, skończył się już dość dawno temu. Teraz każdy może być autorem, pisarzem, dziennikarzem, blogerem, jeśli nie w książkach i gazetach, to w Internecie, który stopniowo zyskuje coraz więcej na znaczeniu nie tylko jako nowsza wersja telefonu, ale też jako medium, nośnik informacji o świecie i środek publikacji. Mimo to wiele jeszcze ludzi na propozycję "Wygooglaj sobie" reaguje odpowiedzią "ja to bym jednak wolał książkę".

Tymczasem wiek już mamy dwudziesty pierwszy, całkiem z resztą zaawansowany. Jeśli komuś się wciąż wydaje, że książki są lepszym źródłem informacji o Wicca i nie tylko, niż Internet, to zwyczaje się myli i utknął w wieku dwudziestym. Dziś bowiem w książkach obowiązuje kapitalizm jak każdy inny. Książka nie musi być dziś dobra, mądra ani prawdziwa - musi się sprzedać. Każdy więc może byle bzdurę napisać, jeśli ktoś zechce ją wydać a ktoś inny - kupić. Trzeba więc uważnie dobierać lektury (drukowane i internetowe) i poddawać je wszystkie krytycznej analizie. I mimo świadomości, że tak jest, wciąż wielu z Was daje się na magię drukowanego słowa nabrać. Koszmarem moim od lat, o czym już wiecie, jest "13 celów czarownicy", które są do kitu, nie wyjaśnione, wciśnięte na siłę do książki, która nawet nie jest o Wicca. Ale ukazały się drukiem, łooo, wklejajmy je więc wszędzie i róbmy z nich słodkie gify (ratunku!)

Wicca tymczasem jest ścieżką specyficzną, bo choć każdy wiccanin otrzymuje do przepisania treść Księgi Cieni, jednak wciąż jest to tradycja przekazywana, w moim odczuciu, głównie ustnie, przez wspólną praktykę i przez pracę z energią, których nie da się zakląć w druk. Przeczytanie stu książek o pływaniu nie pomoże, jeśli nie wejdziesz do wody. Otwórz uszy i słuchaj mądrzejszych, bardziej doświadczonych od siebie. Otwórz się na rady wiccan, którzy wskażą się lektury najbardziej wartościowe, nawet jeśli będą tylko w necie, a nie drukiem. (Pamiętaj przy tym, że masz prawo do Drugiej Opinii!)

Odłóż książkę na półkę, zamknij oczy i poczuj. Kiedy magia Cię dosięgnie, kiedy poczujesz dotyk Bogów i wezwanie do Wicca, opasłe tomy nie będą Ci już potrzebne. Może będziesz chciał zawołać "A tam przecież pisało..." ale zapomnisz już najpewniej, co to było.


PS. Jeśli podobał Ci się wpis, nie zapomnij polubić Blog Czarowniczy na Facebooku!

12 listopada 2014

Tradycja Polaka - wiccanina

Mam wrażenie, że Polacy, generalizując, mają bardzo specyficzne podejście do swojej religii i religijności. Z jednej strony bardzo sobie chwalimy, chełpimy wręcz, dziedzictwem Chrześcijaństwa a w szczególności - Katolicyzmu w naszej narodowej kulturze. Z drugiej - zachowujemy jednak przy tym pogańskie korzenie wielu tradycji, spychając pochodzenie pisanek, choinek, maików i wieńców dożynkowych gdzieś do podświadomości. Wielu zaś pogan w Polsce wydaje się wracać "do korzeni" trochę na siłę, odrzucając z kolei oddziaływanie chrześcijańskie czy wpływy popkulturowe na nasz polski świat. Aż się można w tym pogubić.

Przy okazji świąt narodowych, takich jak najważniejsze - Święto Niepodległości, człowiek kochający swoją ojczyznę nieuchronnie zaczyna się zastanawiać kim jest, jaki jest i jak jego tożsamość wpisuje się w kraj, w którym przyszło mu się urodzić i żyć. I ja też się dzisiaj zastanawiam - kim jestem jako Polka-wiccanka?
Nie chcę pisać o historii Wicca w Polsce i historii forów, bo to już było, a ponadto uważam, że to nie ciekawe. Mając do wyboru pięć, jeśli nie więcej, kowenów, w których można być inicjowanym przez Polaków, rzucanie mentalnymi jajami i werbalną kostką brukową jest kompletnie bez sensu, bo każdy sobie wybierze taką grupę, jaka mu odpowiada. Nieuchronnie jednak pojawiają się w nostalgicznej polskiej duszy pytanie o pochodzenie Wicca i o kierunek, w jakim zmierza tradycja.

Zdarzyło mi się parę razy oberwać za "niepolskość" mojej religii. Prawda - w schemat Polki-katoliczki w ogóle się nie wpisuję, trudno też udawać, że Wicca "rdzennie" nawiązuje do słowiańskich tradycji, bo to nie za bardzo prawda. Są za to osoby bardzo mocno utożsamiające Wicca z religią Celtów lub próbujące powiązać silnie wiccańskie zwyczaje z anglosaskimi tradycjami (rekonstrukcjoniści przeżegnają się w tym miejscu lewą nogą). Wszystko to jest moim zdaniem bez sensu.

Wicca, będąc religią misteryjną, a nie społeczną, jest według mnie bardzo uniwersalna. Owszem, pewne elementy (nazwy świąt na przykład) pochodzą z folkloru Wielkiej Brytanii, bo tam Wicca się narodziła, ale sama koncepcja, wywodząca się z Zachodniej Tradycji Magicznej jest dużo szersza i ma bardziej skomplikowane pochodzenie. Wiele książek o współczesnym czarostwie próbuje dopasowywać tradycję na siłę, opisując jak świętować dane święto skupia się na dekoracjach, otoczce, które, choć mogą być bardzo piękne, nie mają głębszego znaczenia w zestawieniu z rytuałem, w którym spotykamy Bogów, a którzy są dużo bardziej pierwotni, uniwersalni i mocniej zakorzenieni w podświadomości zbiorowej, niż lokalne tradycje. Tym samym bycie wiccanką nie zobowiązuje mnie do przyjmowania obcych dla mnie zwyczajów, tradycji, "dekoracji".

Owszem, warto znać zwyczaje z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Zawsze warto poznawać zwyczaje innych kultur. Drążenie dyni, taniec wokół Majowego Pala, plecenie krzyża Bride - wszystkie te mogą być świetną zabawą. Poza tym, jak już pisałam - wiele z tych symboli wdziera się w popkulturę i właśnie jako zabawa ugruntowuje się w naszej kulturze. Ale wiele osób pytających o to, jak świętować np. Yule odnajduje w książkach z zachodnich rynków wydawniczych przepisy na pudding i indyka, informacje o wieszaniu skarpet na kominku i paleniu kłody. A ja tam w nosie mam pudding i indyka, kopyścią przywalę temu, kto mi zabroni na Yule karpia i pierogów. Kto nie utopi Marzanny w Równonoc Wiosenną ma u mnie minusa.

Bycie wiccaninem powoli odrywa się od konieczności nauki języka angielskiego i konieczności wyjazdów za granicę, nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach Europy. Księga Cieni jest już przetłumaczona na wiele języków. Czy to sprawi, że powstaną "Wicci narodowe"? Mam nadzieję, że nie, bo uniwersalizm Wicca jest jedną z najpiękniejszych w niej rzeczy, stanowi jej siłę. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że należy naszą własną tożsamość, nasze tradycje i zwyczaje na rzecz uniwersalizmu porzucić. I tak znów w tym roku na Yule upiekę tradycyjne pierniki, ulepię pierogi z kapustą, przystroję choinkę i połamię się chlebem z rodziną, świadoma, że moja tożsamość jest złożona z wielu czynników, gdzie religia i tradycja narodowa nie muszą się nawzajem terroryzować, a mogą się harmonijnie przeplatać.


PS. Najszybciej informacje o nowych wpisach zawsze na stronie Bloga Czarowniczego na Facebooku!

7 listopada 2014

Marudzę na marudy

W życiu każdego blogera przychodzi taki moment w życiu, że musi sobie ponarzekać, poprzeklinać i pomarudzić. Pohejtować po prostu.
Na przykład na osoby zainteresowane Wicca. Czemu nie ma jakiegoś krótszego, szybszego określenia, np. "adepci"? Bo że zaraz słowo "adepci" ma szersze zastosowanie... i co z tego?
Zatem drżyjcie adepci, albowiem nadeszła ta chwila! Oto wpis hejterski marudzący właśnie na was! Oczywiście zapewniam, że żeby była równowaga pojawią się i inne wpisy hejterskie ;)

Wicca? A co to?
Nie chcę być wredna, złośliwa czy coś, ale cholera mnie strzyka, kiedy w uprzejmości swojej pytam zgromadzonych (w pewnym cyberprzestrzennym miejscu) państwa, co dlań Wicca znaczy i czy używamy nomenklatury UK czy US. Ugodowym człowiekiem jestem, to się dostosuję, chociaż boleć mnie będzie okrutnie w zębach i trzewiach, jak będziemy mówić o Raven Silverwolf, że to wiccanka. Ale zamiast tego się dowiaduję, że to cyberprzestrzenne miejsce nie posługuje się definicją żadną. Znaczy się wolna amerykanka. Cudnie...
Żeby ktoś czegoś głupiego sobie nie pomyślał - nie, to nie była jednorazowa sytuacja, takich sytuacji w Internetach jest mnóstwo. "Interesuję się Wicca, ale nie potrafię zdefiniować, co to jest." - to może chociaż wiesz, jak masz na imię? Oczywiście czepiać wypada się dalej, że eklektycy, że Wicca jest inicjacyjna, że powtarzanie amerykańskich wzorców, ale hej - przynajmniej to by była jakaś definicja. Ale jak się dostaje odpowiedź "Nooo... tego... religia natury i biała magia..." to nie zostaje już nic innego, jak wyć.

Ale głupoty gadasz!
"13 celów czarownicy to bardzo ważne wskazówki, które dla wiccan stworzył Gardner. Dziwną jesteś wiccanką, skoro ich nie rozumiesz" - taki był wniosek pewnej persony po niedawnej rozmowie ze mną na ten temat. Serio.
Takie podejście to pewna konsekwencja powyższego punktu. Skoro można wszystko, nic nie jest zdefiniowane, to można trzasnąć każdą głupotę, bo nikt się nie zorientuje. A jeśli się ktoś zorientuje, to mu powiesz, że się nie zna. Bo "nikt nie ma prawa Ci mówić, jaka ma być Twoja Wicca". Gdzieś fajne porównanie czytałam, że to jak powiedzieć Londyńczykowi "nie masz prawa mi mówić, jaki ma być mój angielski".
Nieuniknienie wiąże się z flufictwem. Inny śródtytuł w tym miejscu mógłby brzmieć "A tam pisało", ewentualnie "Tak mi mówili", czyli najgorszy przejaw kompletnej bezkrytyczności wobec swoich źródeł. W końcu fakt, że Gardner napisał 13 celów czarownic i że są śmiertelnie poważne, persona zdobyła w rozmowie z "wiccaninem" (cokolwiek to znaczy), więc jak przychodzi inny wiccanin i mówi "sprawdzam!" można powiedzieć, że się nie zna, zamiast to skonfrontować w swoim małym rozumku... Tiaa...

Nie chce mi się z tobą gadać
Taka postawa częściej mnie smuci, bo jak już pisałam - pytania i rozmowy to zdecydowanie najlepsza droga do poznawania Wicca, zdecydowanie lepsza niż książki, a już na pewno książki dostępne po polsku. Ale są też takie odmiany tej postawy, które mnie wkurzają. Na przykład maile, z prośbą o inicjację albo o podpowiedź, albo pomoc. Zawsze staram się być uprzejma, miła i grzeczna, bo nikt nie jest winny temu, jakie maile dostałam 40 razy wcześniej, ale nie zmienia to faktu, że jak proszę o rozwinięcie tematu (nie wiem, czy to kwestia wymierania formy listu, tabloidyzacja mediów, czy myśli nieuczesane nadawców są tego powodem, ale rzadko kiedy da się rozczytać, o co właściwie chodzi), to rzadko dostaję odpowiedź. A jeśli już, to bardzo enigmatyczną. Ja wiem, że czasem brzmię surowo, nie wiem czemu, widać jakoś tak mam, że ponoć się mnie ludzie boją... ale błagam - jak do mnie mówisz, mów do mnie wyraźnie!
Z resztą to, że ludzie nie umieją już pisać maili to też jest wkurzające. "Hej, właściwie to jak zostać inicjowanym wiccanem? Pozdro!" Znaczy o czym my tu gadamy w ogóle? Przecież prędzej świat się skończy, niż padną serwery Googla. W zasadzie to nie wiem, czy ten ktoś naprawdę potrzebuje odpowiedzi, czy pomocy, czy mnie olewa. Podobne lekceważenie jest na forach. A tak sobie przecinków nie piszę, bo mi się nie chce. I zamiast wyszukać odpowiednie treści, założę 4-ty (słownie: CZWARTY - serio!) wątek pt. "Kowen". W zasadzie to się łączy z kolejnym punktem:

Chcę, ale mi się nie chce
Czyli adeptów monstrualne lenistwo. Nie sprawdzę se w książce, nie wygooglam, nie poszukam na forum. Lepiej stworzyć kolejny wątek, napisać maila, zaczepić "Ej, a są tu wiccanie z Xyz?" Niechcenie przybiera różne formy. Począwszy od pytania o rzeczy, które można łatwo i szybko sprawdzić samemu, przez prośby o inicjację mailowo (no wiem, wiem...), do poszukiwania nauczyciela przez "niech do mnie napisze na gadu". Natomiast apogeum postawa "nie chce mi się" osiągnęła w jednym osobniku, który kazał sobie jak najszybciej wskazać kowen, żeby jak najszybciej mógł poprosić o inicjację, żeby jak najszybciej minął ten rok przygotowań, bo to przecież STRATA CZASU.
Sorry, leniwce, ale Wicca to ZDECYDOWANIE nie jest ścieżka dla Was, tu potrzeba wysiłku. Ktoś mi kiedyś zarzucił, że za arcykapłanami, to trzeba "latać". Nawet nie wiecie, ile niektórzy latają za arcykapłanami ;) ale tak, trzeba "latać", bo masz pokazać, że to Tobie zależy! A nie "niech się nauczyciel odezwie do mnie, chociaż naukę i tak będę uważał za stratę czasu". Niektórym nie przechodzi przez myśl, że trzeba włożyć wysiłek w rozwój magiczny, naukę rytuałów i poznawanie swojej religii. Postawa roszczeniowa jest straszna, więc jeszcze raz - nie, nic się Wam nie należy z automatu. Ruszcie tyłki!

Ale to tak daleko...
Na to mnie już naprawdę choinka strzela potężnie.
Po pierwsze - no przepraszam, że mieszkam tam, gdzie mieszkam i nie poświęcę życia na podróżowanie po kraju i niesienie dobrej nowiny. Po drugie - no przepraszam, że w ogóle chce mi się robić spotkania a nie musisz, żeby spotkać się z wiccanami jechać do Londynu, czy, na ten przykład, Wiednia. Po trzecie - ściąganie na siebie uwagi, której nikt nie chce Ci w tej chwili poświęcać, jest bardzo nieładnie. Nawet ma po angielsku swoją własną, nazwę, ale jest również bardzo nieładna, więc jej nie przytoczę.
Jeśli masz zamiar w temacie spotkania w Krakowie odezwać się "Jak daleko ze Szczecina!" - zachowaj to dla siebie, bo osoby spotykające się w Krakowie twoje westchnienia mało obchodzą, jeśli nie chcesz życzyć uczestnikom spotkania owocnych rozmów. A jak chcesz mieć spotkanie zainteresowanych Wicca w swoim mieście, to je sobie zrób.
Czasami niektórzy naprawdę zachowują się, jakby nie żyli jeszcze w  świecie bez granic, po którym nie poruszają się mechaniczne powozy, metalowe rumaki i stalowe ptaki. Jakby wyjazd do innego miasta wiązał się z nie wiadomo jakimi wyrzeczeniami i trudami, kiedy te 2-3 godzinki można spokojnie oglądać film, czytać książkę czy zwyczajnie przespać. Zwłaszcza, że i opcji transportu jest coraz więcej. Są pociągi, busy, autokary, dla bardziej wymagających - krajowe loty, dla oszczędnych - stronki dla autostopowiczów.
Ja wiem, że podróże zajmują tego czasu i pieniędzy jednak mimo wszystko sporo i że nie można zawsze wziąć udział w każdym spotkaniu, na które się ma ochotę. Spróbuj więc chociaż wybrać się na jakieś raz na jakiś czas, zamiast jęczeć.
Poza tym pomyślcie, że wiccanie w Polsce się z powietrza nie wzięli. Podróże po Europie, 10, a nawet 14 godzin w trasie, spakowanie się na tydzień w bagaż podręczny, drzemki urwane na lotniskach - umiesz tak? Na szczęście, choć to z perspektywy czasu fajne i cenne doświadczenia - już nie musisz.
Ja wiem, że to trochę trucie pt. "za moich czasów było gorzej, smarkaczu", ale czasem trzeba się zastanowić, czy napisanie na fejsiku "z Łodzi do Warszawy to dla mnie za daleko" jest po prostu w dobrym tonie. Zwłaszcza, że wiem, że daje się do Warszawy dojechać z Lublina, Krakowa, Białegostoku czy Gorzowa Wielkopolskiego (serdeczne pozdrowionka dla całej ekipy z ostatniej WKDki).

ALE!
Tak ogólnie, to się nie przejmujcie za bardzo tym wpisem ;)
Osób wkurzających, leniwych i czyhających na cudzą uwagę wcale nie ma znowu tak dużo, zwłaszcza w porównaniu z cudownymi, interesującymi osobami, naprawdę głęboko zainteresowanymi Wicca, stającymi się z biegiem czasu wspaniałymi przyjaciółmi i świetnymi wiccanami.
Po prostu każdego raz na jakiś czas dopada frustracja, którą musi z siebie wyrzucić, zwłaszcza blogerów. Jeśli dzięki temu wpisowi mniej osób będzie mnie wkurzać, to dobrze. Jak nie - to też dobrze, bo wiadomo, takie życie, że czasem ktoś lub coś wkurza i tyle. Uśmiechnijcie się i do przodu!

Haters gonna hate anyway ;)

Ilustracja pochodzi z serwisu Know Your Meme
PS. Jeśli chcecie sobie ponarzekać na wiccan - tak dla odmiany - dajcie łapkę dla Czarowniczego Bloga na Facebooku!

30 października 2014

Nagrobek dla Ray Bone

Już jutro Samhain - Święto, kiedy wiccanie, tak, jak wszyscy inni ludzie wspominają swoich bliskich zmarłych - przede wszystkim rodzinę i przyjaciół, którzy odeszli za Zasłonę przed nami, ale również naszych duchowych przodków. Naszą wiccańską starszyznę, która odeszła do Krainy Lata, by, mamy nadzieję, powrócić na tę Ziemię w przyszłości.

Ponad 13 lat temu odeszła od nas również Eleanor "Ray" Bone - wieloletnia Arcykapłanka w kowenie Geralda Gardnera, założycielka wielu innych kowenów, przodkini wielu garnerian w Europie, jeśli nie większości. Kobieta, która ocaliła grób Gardnera sama została pochowana w nieoznaczonej mogile.
Dlatego cieszę się, że powstała taka piękna inicjatywa, jak Fundusz Pamięci Eleanor Bone.

Wszystkich szczerze zachęcam z zapoznaniem się ze stroną internetową Eleanor Bone Memorial Fund - poniżej tłumaczenie części informacji z niej.


Eleanor "Ray" Bone jest ważną postacią w historii Wicca. Inicjowana przez Geralda B. Gardnera, przez wiele dekad Eleanor była Arcykapłanką w kowenie w Londynie. Jest często nazywana Matriarchinią Europejskiej Wicca, ponieważ korzenie większości gardnerian w Europie sięgają do kowenu Ray Bone. Eleanor Bone była oddana Geraldowi Gardnerowi i w 1968 roku podjęła podróż do północnej Afryki, by odwiedzić jego grób w Tusie. Tam dowiedziała się, że wkrótce cmentarz zostanie zamknięty, groby - usunięte, a teren przekształcony będzie w publiczny park. Zebrała fundusze w wiccańskiej społeczności, by zapewnić przeniesienie szczątków i nagrobka Geralda Gardnera na cmentarz, znajdujący się w pobliżu starożytnej Kartaginy, gdzie wciąż można go odnaleźć.

We wczesnych latach 70-tych, Eleanor przeniosła się do Cumbrii, by spędzić pozostałe lata swojego życia w tej części północno-zachodniej Anglii, którą tak bardzo kochała. Kiedy zmarła 21-go sierpnia 2001 roku, nie miała już kontaktu ze swoimi inicjowanymi, z których wielu było w podeszłym wieku lub odeszli przed nią. Eleanor nie miała żadnych funduszy ani rodziny, która zapłaciłaby koszty pogrzebu. Została pogrzebana na tyłach cmentarza komunalnego w Garrigill w mogile bez nagrobka.

Fundusz Pamięci Eleanor Bone został ustanowiony, by zebrać 2000 funtów na zakup i uczczenie Eleanor w taki sam sposób, jak ona uczciła pamięć Geralda Gardnera, by zapewnić, że jej grób zostanie oznaczony i będzie mógł być odwiedzany przez kolejne pokolenia. Z Waszą pomocą będziemy mogli wznieść jej nagrobek w sobotę, 20-tego sierpnia 2015 roku, 14 lat po tym, jak odeszła do Krainy Lata.

Fundusz został ustanowiony by zebrać dotacje, duże i małe, od osób, które kochają Rzemiosło tak, jak Eleanor je kochała i które chcą uczcić jej pamięć. Wszyscy Ci, którzy dokonają takiego wkładu, zostaną wymienieni, wraz z ich osobistymi wiadomościami, w dokumencie pamięci Eleanor. Zaprosimy wszystkich darczyńców na dzień pamięci Ray Bone, na sobotę, 20 sierpnia 2015 roku. Więcej szczegółów podamy bliżej wyznaczonej daty.

Wszystkie przesłane fundusze będą przekazane wyłącznie na pokrycie kosztów nagrobka Eleanor Bone. Członkowie komitetu oddają swój czas i wysiłek za darmo. Jeśli uda zebrać się więcej pieniędzy, niż będzie kosztował nagrobek, cała kwota zostanie przeznaczona na organizację dnia pamięci i utrzymanie grobu w przyszłości.

Ilustracja z witryny Eleanor Bone Memorial Fund

29 października 2014

Dyniohisteria

Samhain się zbliża, a więc tradycyjna, coroczna, halloweenowa histeria trwa w najlepsze. W związku z tym zaczęłam się zastanawiać jak długo mamy w Polsce obecną postać Walentynek - tą z kiczowatymi czerwonymi serduszkami i zalewem tanich komedii romantycznych w kinie i telewizji. Wyszło mi, że walę-tynkowe kartki walały się już po mojej podstawówce, roznoszone przez posłańców z samorządu, co oznacza, że obchody Dnia Kiczu i Serduszek mamy nad Wisłą (wstyd się przyznać) przynajmniej 20 lat. Dlaczego o tym w kontekście Halloween?

Jak co roku pod koniec października przewala się przez kraj guano-burza związana z obchodami Wszystkich Świętych na amerykańską modłę. Jak każda guano-burza polega ona na werbalnym i (częściej) klawiaturowym obrzucaniu się owym guanem różnych frakcji, czyli miłośników i kilku rodzajów hejterów i jest kompletnie bez sensu. Halloween wydaje się być lubiane przede wszystkim przez dzieci, które mają dodatkowy dzień w roku, żeby założyć dziwne przebrania i spożyć nadmiar cukru (obok kolędowania i baliku karnawałowego), a także studenci i inna młodzież, która ma dodatkowy dzień w roku, żeby założyć dziwne przebrania i spożyć nadmiar alkoholu (jakby w ogóle potrzebowali do tego pretekstu). Stron przeciwnych jest więcej, między innymi:
- Święta Matka Kościół Rzymski, bo to zabawa w okultyzm, kult śmierci, pogańskie obrzędy, zbliżenie do Satanizmu i wypaczanie dziecięcej psychiki i estetyki
- Miłośnicy Polskiej Tradycji - nie mniej Świętej, bo do śmierci, zmarłych, grobów i zniczy na nich należy odnosić się z szacunkiem, czcią, zadęciem oraz umartwianiem się i smutaniem, przy obowiązkowym grobingu w najlepszym futrze
- Zwolennicy Dziadów Mickiewiczowskich, bo to dopiero było klimaciarskie, przemawiające do Duszy Polskiej i kompletnie niezgodne z historycznym... czymkolwiek
- Rodzimowiercy Prawdziwi - czyli ci, co o obchodzeniu Dziadów i pochodzeniu znicza (ogniska rozpalanego na kurhanie) będą wypisywać na NK, Facebooku i w komentarzach na Onecie, na złość dyniowej propagandzie.

Tak, cały powyższy akapit miał ośmieszyć wszystkie strony tej nierozwiązywalnej dyskusji. I niepotrzebnej przy okazji - Halloween już bowiem stało się faktem i już go nie usuniemy, podobnie jak Walentynek, z prostego powodu. Bo można na tym zarobić. To kolejna strona konfliktu, nie obsmarowałam jej wyżej, bo pojawia się przy okazji dosłownie wszystkiego - hejterzy konsumpcjonizmu. W sumie nie trudno przyznać im chociaż część racji - dzisiaj da się zarobić na wszystkim. I na Samhain, Dziadach, Wszystkich Świętych i Halloween. I na świętym Walentym też. Można więc co najwyżej zatrzymać się chwilę nad problemem i uronić łzę nad stwierdzeniem, że wszystko można kupić i sprzedać.

Jednak warto nabrać też więcej dystansu i nie przejmować się tak dyniowo-zniczową histerią. Wszak w całej walentynkowej awanturze, Miłości - tej wielkiej, prawdziwej, nie udało się i nigdy nie uda skomercjalizować.
Nie bójcie się więc - Śmierci też się nie da.

Ilustracja pochodzi z archiwum prywatnego.
PS. Wszyscy łapki w górę dla Bloga Czarowniczego na Facebooku! Tam informacja o nowych wpisach zawsze trafia najszybciej!

PPS. WKD na występach gościnnych w Poznaniu! Poznańskie Spotkanie Wiccańskiego Kręgu Doświadczeń odbędzie się w sobotę, 8 listopada, spotykamy się o 13:00 na Starym Rynku pod Pręgierzem. Do zobaczenia!

27 października 2014

Zadawaj głupie pytania

Dzisiaj wpis będący jedną wielką prośbą.
Zadawajcie pytania. Zawsze. Nawet te głupie.

Pytania to najwspanialsze narzędzie pozwalające nam poznawać i weryfikować rzeczywistość. Trudno poznać otaczający nas świat bez weryfikowania go za pomocą pytań i uzyskiwania na nie odpowiedzi. Znaczy owszem, można, ale wtedy się jest strasznie nudnym, pozbawionym jakichkolwiek zainteresowań człowiekiem.

Tymczasem wiele osób interesujących się Wicca, czy też magią albo pogaństwem z jakiegoś powodu pytań nie zadaje. Owszem - czytają książki, strony w Internecie, a nawet słuchają wykładów czy rozmów na spotkaniach. Ale jak zweryfikować, czy te źródła są rzetelne, czy nie, jeśli nie sprawdzisz tych informacji gdzie indziej? Jeśli nie pogadasz z wiccanami? Jeśli nie zadasz pytań arcykapłanom?

Często zastanawiam się, skąd niezadawanie pytań wynika i mam kilka swoich typów.
Po pierwsze - że ludzie się boją. Że wstydzą się przyjść na spotkanie albo zagadać na forum. Boją się, że będą posądzeni o bycie flufikiem. Co jest z resztą trochę bez sensu, bo przecież świeżak to nie to, co flufik. Poza tym mam wrażenie, że zapominamy trochę o tym, że każdy, największy nawet arcykapłan też był kiedyś młody, albo głupi, albo najczęściej jedno i drugie. Jeśli twierdzi inaczej - to pewnie zwyczajnie się kryje, bo nie chce, żeby wyszło, że było kiedyś flufikiem - i tak się kółeczko nakręca.
Wiem też, że są przypadku grup i forów, na których za zadanie "świeżakowego" pytania można dostać ochrzan, więc ludzie się tym bardziej boją i wstydzą... Tylko czego? Że będzie siara z powodu pytania zawieszonego w cyberprzestrzeni, zadanego pod pseudonimem? Jeśli ktoś nie potrafi odpowiedzieć merytorycznie na zadane przez osobę nową w temacie pytanie, to on powinien się wstydzić. Wielcy mędrcy i arcykapłani, którzy nie umieją odpowiedzieć na pytania świeżaka - to dopiero jest siara.

Trochę inna jest kwestia w przypadku, gdy nie padają pytania najważniejsze.
Pojawiają się czasem pytania o kompletne podstawy, o to, jak świętować jakie święto, albo zwyczajnie takie, na które już ktoś odpowiedział. Mam nadzieję, że rozumienie, kochani Czytelnicy i kochane Czytelniczki, że jednak najłatwiejszym rozwiązaniem jest w takiej sytuacji odesłanie zainteresowaną osobę do odpowiednich źródeł. Pominę w tej chwili kwestię samodzielnego zdobywania źródeł, bo po to zadaje się pytania, aby osoba mająca odpowiednią wiedzę o rzetelnych źródeł odesłała nas do takiego porządnego źródła właśnie. I to przydarza mi się dość często, natomiast ekstremalnie rzadko zdarza się, że ktoś wraca i zadaje pytania do tekstu. Interesuje się. Chce wiedzę pogłębiać, a nie zadowala się tylko tym, co ma przed oczami. A może ktoś - zgodnie z puntem powyżej - boi się, że jeśli okaże się, że czegoś nie zrozumiał, to będzie siara? Nie przejmujcie się. Tekst nie musi odpowiadać na wszystkie Wasze pytania w stu procentach. Nie wahajcie się zadawać pytań do niego. Nie musicie też zdobyć nie wiadomo jakiej wiedzy, żeby móc się odezwać w rozmowie forumowej czy na spotkaniu. Na prawdę, przeczytanie jednego-dwóch tekstów wystarczy, by można było wyrazić swoją opinię i zadać pytania o opinie innych osób.

Kolejnym powodem, dla którego zauważam, że ludzie czasem krygują się przed zadawaniem pytań wiccanom to kwestia strachu przed popełnieniem gafy towarzyskiej. Dla mnie jest całkowicie zrozumiałe, że najbardziej interesujące w Wicca jest to, co dotyczy rytuału i tajemnicy wiccańskiej - w końcu to mnie do Wicca przyciągnęło, więc oczywiste jest dla mnie, że ludzie będą zadawać na ten temat pytania. Zawsze staram się na nie odpowiadać na tyle, na ile mogę, a jeśli mogę - mówię ze spokojem "o tym nie będziemy rozmawiać". Tak jakoś się stało, że ludzie zrobili się trochę przewrażliwieni i są osoby, które boją się urazić wiccańskie uczucia, naruszyć tabu. A ja Wam powiem tak - macie prawo zadać pytanie o cokolwiek. Może się stać tak, że nie na wszystkie dostaniecie odpowiedzi, ale one mimo to mogą paść - nic się strasznego nie stanie, więc przestańcie się bać. A jeśli ktoś się kiedyś na Was za takie pytanie obraził - to jest bucem i tyle.

Jest jednak taka kategoria pytań, których ludzie nie zadają, ale które słyszą i przyjmują je za twierdzenia. Przykład? "Po co komu kowen, skoro można wszystko zrobić samemu?" Wielokrotnie zetknęłam się z tym, że takiego zdania nie traktowano jak pytanie, na które oczekuje się odpowiedzi, ale argumentu, który załatwia sprawę. Zastanów się wtedy, jeśli chcesz takiego argumentu użyć, czy aby na pewno nie powinieneś raczej właśnie takiego zadać pytania.

Tak więc ludzie, kochani, zadawajcie pytania! Zawsze!
Te głupie, te naiwne, te skomplikowane, te na granicy tabu i za tą granicą.
O to, gdzie szukać informacji, co znaczy przeczytany tekst, o interpretacje innych.
Nie bójcie się dyskusji, spotkań, forów, rozmów, bo to dzięki nim zdobywa się najwięcej wiedzy.

Bo jeśli odrzucisz najlepsze narzędzie do weryfikowania rzeczywistości - jaki inny sposób Ci zostaje?


PS. Nie zapomnijcie polubić Bloga Czarowniczego na Facebooku !

24 października 2014

Prawo już nie obowiązuje!

W telewizji o TYM (TUTAJ inny opis tej samej sytuacji) nie mówili, bo wszystkie inne sprawy przesłoniła tragedia związana z wybuchem gazu w Katowicach. Oczywiście to bardzo przykra historia i zawsze niezmiernie smutnym jest, gdy ludzkie życie tak po prostu, przypadkowo gaśnie. Wydaje mi się jednak, że news o trzech ofiarach nie odbiłby się tak głosnym echem, gdyby to nie była rodzina dziennikarzy. Tymczasem zupełnie bokiem przemknął tekst, że są w tym kraju ludzie, którzy uważają, że prawo ich nie dotyczy... bo nie.

Tak, ja wiem, że ojciec (w sumie nie wiem czyj, bo nie mój) Tadeusz jest osobą specyficzną, że nikt go nie traktuje, a przynajmniej nie powinien traktować poważnie. Swoją drogą, to niepokojące, że dotąd jakoś upiekały mu się kolejne antysemickie i antypaństwowe wypowiedzi tylko dlatego, że jest szaleńcem - szaleńcy bywają szalenie niebezpieczni. Pan Tadeusz zaś tak się w swoim szaleństwie rozsmakował i zauważył, że jest w nim metoda, aż zaczął wyrażać swoje myśli tak na serio-serio. Według nich prawo nie obowiązuje katolików. W myśl tego, że Hitler również ustanawiał prawo katolik powinien prawo stanowione olewać.

Nie wiem, jaka to inna złowieszcza myśl matka na świat wydała tę potworną matkę córkę. Nieznajomość Biblii może? Bo wiecie, Biblia mówi o tym, że człowiek prawy uważając, że prawo stanowione jest złe, powinien je złamać... ale z całymi konsekwencjami, włącznie z pójściem do więzienia (słusznie w oczach prawa, ale niesłusznie w oczach Boga), poniżeniem, ukrzyżowaniem i śmiercią włącznie. Bo prawo obowiązuje wszystkich, nagrodę można co najwyżej odebrać po śmierci, a nie po wykrzyczeniu w twarz szefowi KRRiT swojej pokręconej logiki.

Co gorsza jednak, zdaje się, że pan Tadeusz ma rację. Oto bowiem po raz kolejny odrzucono wniosek KLPSu o zarejestrowanie go jako formalnego związku wyznaniowego. Odmowa zawierała te same argumenty, co pierwsza, do tego stopnia, że prawdę mówiąc miałam przez chwilę wrażenie, że pomyliłam linki i czytam znów to samo - o ilości wiary w wierze (jakim prawem?), o elementach prześmiewczych i wzorowanych na innych (wyrzućmy z rejestru protestantów!) i o ekspertyzie biegłych, która nawet nie powinna powstać. Sąd przecież po to nakazał powtórne rozpatrzenie wniosku, żeby się wyżej wymienionych błędów, wypunktowanych przez sąd, ustrzec. Okazuje się więc, że, w myśl pana Tadeusza, wyrok sądu można se, od tak, zignorować, jak Ci coś ideologicznie nie pasuje.

Mimo to wiara moja pozostaje niezłomna i wierzę, że w końcu urzędnicy, sędziowie, prokuratorzy i katolicy opamiętają się, dotknięci Wysokowęglowodanową Macką. Że w końcu będą traktować wszystkich nawołujących do przemocy i łamania prawa - równo, jak również wszystkich obywateli, chcących legalnie demonstrować swoje wyznanie - równo. I że pierwsi trafią do aresztu, a drudzy - do rejestru.

Ramen!

21 października 2014

Bez kija i marchewki

Wielokrotnie słyszałam opinie ateistów, że religia jest nam potrzebna po to, żeby wyznaczać ludziom moralność. W końcu większość religii ma jakiś-tam dekalog czy inny system zasad, którego należy przestrzegać, żeby być lepszym wyznawcą i osiągnąć jakiś cel (niebo, nirwanę), a w przeciwnym razie spotka człowieka kara. Więc jak się odrzuca bajki o boziach w niebiesiech, to system etyczny jest tym, co pozostaje w religii wartościowego. Kiedy zaś zapytałam - "A co jeśli religia jest społecznie amoralna? Jeśli nie wyznacza takich standardów?"

Dzisiaj będzie o tym jak ja widzę "amoralność" i dlaczego uważam, że Wicca jest amoralna. Temat jest dość trudny i kontrowersyjny, dlatego chcę podkreślić (co chyba nie powinno wymagać podkreślenia, skoro to mój prywatny blog, ale na wszelki), że to mój prywatny blog a więc i moje prywatne zdanie. Pewnie wiele osób się ze mną zgodzi, a jeszcze więcej nie. Ja zawsze jestem na dyskusję otwarta, więc bardzo chętnie o tym podyskutuję, ale z zaznaczeniem, że możemy się dalej nie zgadzać i mimo to rozejść się w pokoju.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie stosuję pełnej, słownikowej definicji amoralności i że w zasadnie nauki społeczne i etyczne podchodzą do tej kwestii inaczej. Że dla nich amoralnoćć jest zasadniczo równa antymoralności, czy też immoralności. Ja natomiast pozwolę sobie używać swoich własnych definicji (bo na moim prywatnym blogu mi wolno ;) ), dla odróżnienia wrzucając "amoralność" w cudzysłów, żebyście nie myśleli, że poprawiam naukowców, którzy się znają lepiej. Nie poprawiam. Potrzebuję jakiejś nazwy, a ta wydaje mi się najlepsza.

Czymże jest więc ta "amoralność" według mojej, odautorskiej definicji? To cecha, która oznacza, że coś (lub ktoś) nie wyraża stanowiska w sprawie moralności. Oczywiście to bynajmniej nie stawia "amoralności" w opozycji do moralności! "A-" nie znaczy "anty-" albo "nie-". Kwestia czy coś jest niemoralne lub moralne - to już jest kwestia pewnego stosunku do moralności. "Amoralność" mówi "meh..." i to w sumie tyle. Trochę to można porównać do zachowań aspołecznych. Zachowania społeczne to zachowania w pewnej wspólnocie, tę wspólnotę scalającą, zachowania według reguł tej wspólnoty. Antyspołeczne - to rozwalanie tejże wspólnoty, okazywanie otwartej wrogości i agresji do jej członków i norm. Człowiek aspołeczny zaś jest trochę jak introwertyk. W sensie - siedzi w tym samym pokoju, ale na drugim jego końcu i w zasadzie jego stosunek to reszty grupy, to właśnie takie "meh...".

Dlaczego uważam, że Wicca jest "amoralna" - w sensie przytoczonej wyżej definicji? Bo jej stosunek do moralności w zasadzie jest nijaki. Oczywiście, zawiera wskazówki odnośnie tego, co jest moralne i etyczne. W Prawie Trójpowrotu daje wskazówkę o konsekwencjach. W Wiccańskiej Poradzie podpowiada, kiedy mamy się wstrzymać od działania (kiedy możemy kogoś skrzywdzić). Są i inne teksty rytualne, które podpowiadają nam, co jest miłe naszym Bogom, jakich zasad powinno się przestrzegać... tylko że to wszystko jest trochę "meh". Znaczy ani nie czeka nas za to niebo, nirwana, ani nie ma piekła czy piorunów, które mogłyby być taką karą. Kwestia zaświatów jest w Wicca kwestią osobistej interpretacji, więc i nie może być mowy o odgórnej wizji tego, czy czeka nas po śmierci kara czy nagroda, Sąd Ostateczny czy Boska Łaska. Oczywiście dla logicznie zorganizowanego umysłu jeśli Bogowie nas ładnie o coś proszą, jeśli praktykuje się religię, która w wielu założeniach dąży do pewnej harmonii z naturą i równowagi, jeśli ma się bezpośredni kontakt z boskością, z energiami duchów i bogów, to naturalnym jest, że człowiek stara się być coraz lepszym. Stawia sobie poprzeczkę coraz wyżej. Problem w tym, że Bogowie Wicca bynajmniej tego nie ułatwiają - wręcz przeciwnie.

W Wicca nie ma łatwych, prostych odpowiedzi na to, co jest dobre a co złe. Nie ma jednoznacznie określonego systemu moralności - stąd użyłabym pojęcia, że Wicca w swojej naturze jest "amoralna" - nie zajmuje jasnego stanowiska. Nie znaczy to jednak wcale, że wiccanie są ludźmi "amoralnymi" lub (co gorsza) niemoralnymi - w żadnym wypadku! Wicca w swojej amoralności wręcz zachęca do tego, by zachowywać się moralnie i etycznie. Zwróćcie uwagę, że właśnie przez brak jednoznacznych reguł, przykazań, katechizmów, punktów i gotowych, dostarczonych przez "górę hierarchii" nakazów i zakazów, przez brak absolutnych dobra i zła, wiccanin musi się cały czas zastanawiać. Cały czas myśleć. Cały czas poświęcać uwagę swoim czynem. Wicca zmusza go, by nieustannie sam kształtował swoją moralność, swoją etykę, swoje sumienie.

Źródeł etyki i moralności można upatrywać w wielu czynnikach. Wiele osób tak się przyzwyczaiło do myśli, że to religia wyznacza standardy moralne i etyczne, że nawet ateiści (ci z pierwszego akapitu) nie mogą czasem pomyśleć o innych źródłach, takich, jak choćby filozofia humanistyczna ateistów Starożytnej Grecji i Rzymu, albo oświecenia. Wiele norm społecznych i obowiązujących praw nie wywodzi się z religii, a jednak społeczeństwo jakoś się jeszcze nie rozsypuje - to najlepszy znak, że normy moralne i społeczne wcale nie muszą być wyznaczane z góry, przez Bogów, religię czy kościelną hierarchię, by społeczeństwo funkcjonowało sprawnie.

Przy czym istnieje jedno "ale" - kiedy twoja religia jest "amoralna", jest cholernie trudno być moralnym. Wicca podpowiada, pomaga, daje wskazówki, ale nie są one jasne, jednoznaczne. Jak już pisałam -człowiek, by pozostać moralnym, by wykształcić w sobie jakąś etykę, musi się cały czas zastanawiać. Cały czas myśleć. Analizować swoje czyny. Przewidywać ich konsekwencje. Reagować stosownie na poszczególne akcje i reakcje. Dostosowywać się do prawa i norm społecznych. To jest strasznie ciężka praca. Wszystko to, sprowadza się do, jak to mawia Misiek: "nie bądź ch*jem dla innych", ale w realizacji jest dużo cięższe, niż się wydaje!

Dlatego niektórzy ludzie potrzebują norm moralnych i etycznych zawartych w religii - w pakiecie do czczenia Bóstw, Bóstwa te podadzą nam, jak mamy żyć dobrze. Dadzą nam zestaw zasad, nakazów, zakazów i ludzi, którzy w razie wątpliwości zinterpretują Słowo Boże za nas, a do tego zestaw nagród i kar. Tak jest łatwiej. Jest konkret, co do którego nie trzeba się zastanawiać. Nie trzeba myśleć - wszystko jest jasno wyłożone. Łatwiej do tego stopnia, że wiele osób podążających ścieżką do Wicca nie potrafi znaleźć innego sposobu. Podejrzewam, że stąd tak wielka popularność "13 celów czarownicy" czy innych wypunktowań dotyczących tego, co czarownice powinny robić a czego nie. W rezultacie dla wiccańskiej praktyki per se, nie mają one kompletnie żadnego sensu ani znaczenia, ale pomagają osobom, które się nimi kierują, jako-taki system etyczny utrzymać. Po raz kolejny - bo mając zestaw jednoznacznych punktów jest łatwiej. Pytanie, czy to, nomen-omen, dobrze czy źle, że tak łatwiej, a bez tego - trudniej, zostawiam Wam do refleksji. Jedno jest pewne, nikt nigdy nie mówił, że Wicca jest łatwą drogą, wręcz przeciwnie, wymaga wiele wysiłku.

Natomiast chciałabym kiedyś obudzić się w społeczeństwie, które stwierdzi, że nie potrzebuje punktów, zakazów i nakazów. Które może ustalać prawo, które będzie regulowało wewnętrzne stosunki drogą konsensusu społecznego, bez nagrody nieba i kary piekła nad głową. Społeczeństwo, które nie będzie stosowało wyrównywania do linijki, równania wszystkich do tych samych punktów, ale w którym każdy człowiek będzie myślał nad swoim zachowaniem. W końcu zwykłe "nie bądź ch*jem dla innych" nie może być tak bardzo trudniejsze w realizacji, jeśli wpadniesz na nie sam.
Ilustracja pochodzi z serwisu roznice.com

17 października 2014

Krew, pot i łzy

Dwa dni temu facebookową grupę niezwykle poruszyła kwestia magicznego talentu i magicznych umiejętności. Zaczęło się bardzo spokojnie, pytaniem o to, czy zgromadzeni słyszeli kiedyś o rodach wiedźm i czy, jeśli się zmieni ścieżkę, to nadal mowa o tym samym rodzie. O samych rodach wypowiadać się nie chcę, bo do takiego nie należę (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo), ani takich nie znam, trudno więc zająć mi jakieś stanowisko.
Padło jednak stwierdzenie, które uznałam za bardzo dziwne (i chyba nie tylko ja), że jeśli zmieni się ścieżkę, w domyśle z tradycyjnej ja niuejdżową, to można talent stracić, bowiem "takie są prawa natury". Dyskusja zrobiła się burzliwa, chociaż zakończyła się konsensusem, a że na Facebooku miejsca mało, pomyślałam, że opiszę swoje przemyślenia na blogu, tak na wszelki, coby być lepiej zrozumianą.

Po pierwsze, co wyszło w dyskusji, trzeba ustalić kwestie semantyczne, bo potem piętrzą się wzajemne nieporozumienia. Oddzielę więc na starcie grubą krechą pojęcia magicznego talentu i magicznych umiejętności. Talent  to to samo co uzdolnienie, cechy, zdolności i predyspozycje, które są wrodzone - czyli gdzieś się nam zagrzebały w genach. Umiejętności zaś, to sprawa nabyta, wyuczona. Moje podejście jest więc takie, że aby być dobrą czarownicą, trzeba mieć i jedno i drugie.

Talent, pewne predyspozycje, jak wspomniałam, najczęściej są dziedziczne. To oczywiście nie znaczy, że trzeba pochodzić z wielkiego magicznego rodu, praktykujące od pokoleń. Ale pewną żyłkę, pewną "bożą iskrę" do tego - już tak. To, co wrodzone i w genach zniknąć nie może. Ale może zostać niewykorzystane, zmarnowane, zaprzepaszczone. Ktoś, kto ma wybitny talent do muzyki, ale zostaje ekspertem w obróbce skrawaniem, a instrumenty widzi tylko w telewizji raczej pianistą nie zostanie. Ale to nie znaczy, że jego talentu nie ma, on po prostu nigdy się nie zamanifestuje.
Do tego, by talent zakwitł, potrzebna jest ciężka, wytrwała praca. Według mnie to brak odpowiednich cech charakteru najczęściej odpowiada za brak sukcesów w magii i w wielu innych dziedzinach. Brak wytrwałości, cierpliwości, nieustępliwości. Pewne rozleniwienie i chroniczny "brak czasu". Praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka jest niezbędna, by osiągnąć sukcesy w magii. Teoretyzowanie nie czyni czarownicy - trening tak.

Oczywiście najlepsze efekty się osiąga, kiedy i talentu i praktyki jest jak najwięcej. Niestety, tutaj system zero-jedynkowy się tu nie sprawdza, bo zarówno talentu jak i praktyki można mieć więcej lub mniej. Co zatem jest ważniejsze? Moim zdaniem praca. Trzeba niewiele talentu, by isiągać bardzo dobre wyniki, jeśli szlifuje się uparcie swoje umiejętności. Wydaje mi się jednak, że pewne predyspozycje są niezbędne i bez tego ani rusz, chociaż z drugiej strony takich ludzi będzie niewielu. Wracając do przykładu z pianistą - żeby kompletnie nie dało się kogoś nauczyć stukać w klawisze ni w ząb, musiałby to być wyjątkowo ekstremalny przypadek beztalencia, bo większości ludzi uda się opanować postawy. Tylko żeby koncert chopinowski wygrać potrzeba znacznie, znacznie więcej talentu i ćwiczeń. Co oczywiście nie przeszkadza, żeby grać, nawet nieźle.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo mam wrażenie, że ludzie, niezależnie od tego, czy brak im talentu czy umiejętności, i tak wpadają w samozachwyt. Nie raz ani nie dwa zdarzyło mi się rozmawiać z osobą, która talentu nie ma za grosz i nawet nie szuka tego, w czym mogła by być dobra, ale i tak kończy kolejne ezo-kursy w nadziei, że ilość dyplomów w czymkolwiek jej pomoże. Ewentualnie wierzy, że jak przejdzie jakąś super-duper inicjację przez Otherkiny albo Wyższe Istoty (kimkolwiek są), to taki talent, "dar" jak to mówią w serialach, zyska. Tak, wiecie, z powietrza.
Na drugim biegunie znajdują się "zdolni, ale leniwi". Ja wiem, że to frazes, ale tu świetnie pasuje. Takie osoby, są tak wybitnie uzdolnione, mają takie świetne geny i takie pradawne rodziny, że w głowie się to nie mieści. Co z tego, że o tym, co to magia, dowiedziały się tydzień temu i przez ten czas zdążyły przeczytać tylko stary numer "Wróżki" - same geny wystarczą im, by być autorytetem w każdej sprawie (pomijam tutaj fakt, że kwestię "magicznej rodziny" trudno udowodnić, a często istnieje ona tylko w głowie rzeczonego "autorytetu").

Jedni i drudzy są cokolwiek śmieszni. Żeby odnosić efekty nie musisz mieć udokumentowanych procesami czarownic w rodzinie do 4 pokoleń wstecz, ani otrzymać daru rzucania fireballami. Ale wiedz na pewno - będziesz musiał ciężko, ciężko pracować i dużo ćwiczyć. Tylko wtedy twój talent będzie miał szansę zakwitnąć.
Ilustracja pochodzi z Wikimedia Commons
PS. Pamiętajcie, żeby dać Czarowniczemu Blogowi łapkę na Facebooku!