Lekko przejedzona świątecznymi daniami (tegoroczna Gwiazdka to w ogóle jest historia na inną historię), postanowiłam spożytkować chociaż częściowo ten nadmiar kalorii i poszłam do lasku. Może to naiwne, szukać spokoju w lasku miejskim, przemocą ucywilizowanym, w wielu miejscach bardziej przypominający park niż dzikie ostępy, ale postanowiłam spróbować. I nie zawiodłam się, ku mojemu szczeremu zdumieniu.
Byłam bowiem przekonana, że w tak ciepłe, świąteczne południe w lasku bedzie się roić od biegaczy, rowerzystów, rodzin z pokrzykującymi dzieciakami. Spotkałam może parę osób, z czego połowa wyglądała na złych, albo spieszących się dokądś. Dla mnie to dziwne - w moim domu rodzinnym tradycją było, że zawsze niemal w dowolne święta, szło się na świąteczny spacer. Po to, żeby nie tylko próbować choć częściowo zużyć kalorie, ale spędzić czas na powietrzu, nie jak na codzień - za biurkiem, w kuchni, przed telewizorem.
Mam wrażenie, że generalnie kultura spacerowania powoli zanika. Wydaje mi się, że coraz mniej osób spaceruje dla samej przyjemności spacerowania. Bycia na świeżym powietrzu. Monotonnego ruchu, który, wbrew pozorom, odpręża nasze ciało, a myślom pozwala lekko odpłynąć. Jeśli już ludzie idą, to raczej dokądś lub skądś. Czasem, by zaciągnąć na spacer nawet kogoś bliskiego, trzeba użyć tego jako wymówki.
A prawda jest taka, że my, jako ludzie i jako czarownice, bardzo tych spacerów potrzebujemy. Dla takich mieszczuchów, jak ja, którzy nie wyobrażają sobie, by układać życie gdzieś indziej niż w betonowej dżungli, ważne są te laski i parki, skwery i trawniki, gdzie, choć tego często nie zauważamy na pierwszy rzut oka, tak naprawdę tętni życiem. I często samo to wystarczy. Spacer, na którym docenimy owe maleńkie cuda natury. A jak zejdziemy z głównej ścieżki, ubłocimy buty i uda się nam usłyszeć śpiew ptaków, kucie dzięcioła, wrzask dzikiej kaczki i te wszystkie odgłosy gdzieś w krzakach... wtedy robi się jeszcze fajniej!