29 czerwca 2015

Za miotłę i jeszcze dalej!

Nie chcę, żebyście mi zarzucili, że umyślnie recenzuję tylko starocie, bo tak nie jest. Nie chcę też, żebyście myśleli, że recenzuję tylko złe książki. To też nie do końca prawda - po prostu zdecydowałam się, że będę recenzować tylko te książki, które ukazały się po polsku, a nasz "wiccański rynek wydawniczy" wygląda niestety tak, jak wygląda. Poza tym nie przeczę, że to prawda czasem poczytać coś zabawnego. Dzisiaj jednak weźmiemy na warsztat książkę wydaną niedawno (w 2012 roku) i to książkę bardzo dobrą. Przeczytałam bowiem w końcu "Poza miotłą" Morgany, w tłumaczeniu Enenny i Morven.

 
Napisanie, że książka była niedawno wydana po polsku to dość uczciwa, ale być może trochę myląca informacja. Jej treść ukazała się po raz pierwszy już w 1980 roku, jako seria artykułów po angielsku na łamach "Wiccan Rede" - czasopisma wydawanego przez Międzynarodową Federację Pogańską (której Morgana jest koordynatorką od wielu lat). W formie książkowej zaś po raz pierwszy ukazała się po holendersku w 1982. Szkoda, że musieliśmy czekać na jej ukazanie się po polsku aż 30 lat! Na szczęście treść nie straciła na aktualności.

Zanim jednak przejdziemy do treści, zerknijmy na formę. Urocza okładka nie różni wcale od oryginału - tak jest z resztą we wszystkich tłumaczonych wydaniach (a trochę ich jest, od Włoch po Skandynawię, ostatnio ukazała się wersja rosyjska). Niestety, okładka ta zasłynęła z... błędu, który się na niej znajduje. "Rozmyślania o filozofi i wicca" zamiast "filozofii wicca" nie wyglądają dobrze. Z bólem stwierdziłam, że nie tylko na okładce się to zdarzyło. Wstęp (zakładam, że od tłumaczek) nie jest podpisany, a szkoda. W całym tekście jest sporo literówek, cudzysłowie pisane na różne sposoby (po "polsku", po "angielsku"), lista "Dalsze lektury" w połowie zmienia czcionkę, niekonsekwencja jest też w samym zapisie słowa "Wicca", bo raz jest pisane ono wielką, a raz małą literą. Sporo też jednoliterowych spójników i przyimków na końcach wierszy. Nie zrozumcie mnie źle - tłumaczki zrobiły dobrą robotę. Ale takie rzeczy powinny być wyeliminowane podczas korekty - trochę szkoda.

Na pierwszej stronie, zaraz za stroną przedtytułową, pojawia się informacja, czym jest ta "Stara Religia", o której będzie w książce. Osobiście mam ambiwalentny stosunek do tego określenia, ale to tylko moja fanaberia. Sam tekst, choć ma tylko stroniczkę, podaje w pigułce, kim są czarownice i co robią. Świetna robota.

Przed wstępem (w domyśle - od tłumaczek) pojawia się reklama czasopisma "Trzy kolory". Mojego wewnętrznego estetę to zabolało, ale możliwe, że znów się czepiam (wiecie przecież, że jestem czepialska). Wstęp wspomina czym jest Wicca, opowiada też trochę o autorce. Fajnym elementem jest to, gdzie pada wyjaśnienie o czym jest to książka. Że faktycznie stosunkowo łatwo się dowiedzieć jakie Sabaty świętują wiccanie i jakich narzędzi używają, ale sięgnąć do filozofii i mądrości arcykapłanki z wieloletnim stażem nie jest tak prosto. 

Dalej mamy już teksty samej Morgany. We wprowadzeniu pisze ona o tym, co w dzisiejszym świecie może popchnąć ludzi do duchowych poszukiwań. Zwraca uwagę, że ludzie nie tylko liczą w życiu na "ilość", ale też coraz częściej na "jakość", nawet jeśli trzeba na tę jakość ciężko pracować. Bardzo ważne, moim zdaniem, jest wspomnienie o indywidualizmie i różnych interpretacjach samej Wicca przez różnych wiccan. Dobrze jest wskazywać na to i pamiętać, by nie trzymać się kurczowo jednej opinii. Jak pisze autorka: "Jest tak wiele 'wyjątków od reguły', że zaczynamy się zastanawiać, czy 'reguła' w ogóle istnieje". Wspomina również o konieczności zwrócenia uwagi na naturalne rytmy, które istnieją w przyrodzie.

Kolejny rozdział, "Przeciwieństwa", jest króciutki, ale moim zdaniem kluczowy do zrozumienia Wicca. Polecam gorąco wszystkim, którzy mają problem z ogarnięciem o co chodzi w tej "męskości i żeńskości" oraz "biegunowości" w Wicca. Nie chodzi bowiem o "(...) całkowitą dualność, ale ideę dwu-w-jednym". Morgana wykazuje w nim, że "(...)bieguny męski i żeński niekoniecznie odnoszą się do mężczyzny i kobiety jako osobnych fizycznych bytów".

Kolejny rozdział poświęcony jest Bogini i stanowi niejako wstęp do kolejnych rozdziałów, odpowiednio o Pannie, Matce i Starusze. Tutaj autorka przechodzi od biegunowości do cykliczności i pokazuje związek między nimi. Jedyne moje zastrzeżenie - nie porównywałabym jednak Matron z Nornami czy Mojrami, bo to jednak ciut co innego... Pojawia się za to świetny przykład pszczół jako społeczeństwa matriarchalnego. Znajdziemy w tym rozdziale również informację o Kabalistycznym Drzewie Życia i jego żeńskim i męskim filarze.

Rozdział dotyczący Panny ma niewiele ponad dwie strony. Szkoda, że tak mało! Morgana wspomina w nim o Dianie i Amazonkach - mitologicznych dziewicach, które odrzuciły małżeństwo , by pozostać dzikie, ale też niezaangażowane. Rozdział o Matce zawiera więcej informacji. Autorka pisze w nim między innymi o związku między Panną a Matką, wspomina też o misteriach eleuzyjskich. Opisuje też mit o Korze i Demeter z psychologicznej płaszczyzny, jako transformację Kory z Panny w Matkę, niesłychanie ciekawy punkt widzenia. Na koniec wspomina również o chrześcijańskim kulcie Boskiej Matki, "Gwiazdy Morza" (co jest też przydomkiem Izydy), który również w tej religii pełni ważną rolę. Starucha natomiast jest opisana dość mrocznie, jako stara, mądra kobieta, świadoma swego schyłku, ale nie potrzebująca już zbytków - jest bogata swoją mądrością, wiedzą i intuicją.

Dalej mamy rozdział dotyczący Boga w Wicca. Morgana bardzo podkreśla, że mimo różnic dzielących Boga i Boginię (ona daje kształt bezkształtnej sile), to są równorzędnymi i tak samo ważnymi partnerami. "Także w Rzemiośle Boginię i Boga należy uważać za parę; żadne nie jest ważniejsze od drugiego, skoro jedno nie może istnieć bez drugiego". Sporo miejsca poświęca rogom, jako symbolowi siły i połączenia ze światem duchowym. Porusza przy tym kwestię rogatych hełmów wikingów (zwalmy to na lata 80te...) i pióropuszy. Porównuje energię Boga nie tylko do Słońca, co jest znaną i dość oczywistą przenośnią, ale też do siły Ognia, przytaczając mit o Prometeuszu. Dalej wspomina drugi męski żywioł - Powietrze, związane ze Słowem, intelektem i logiką. Opisuje też greckiego Pana jako boga płodności i natury.

Kolejny rozdział opisuje cztery żywioły - jaki jest ich charakter oraz jaki pierwiastek reprezentują. Zaczyna od Ziemi, wiążąc ją z materializmem, kształtem, podkreśla jej stabilność. Dalej pisze o Wodzie, jej związku z sefirą Binah i kielichem, symbolizującym morze i łono. Woda jest, pisze autorka "czysta jak duch". Następnie pojawia się Ogień z jego funkcją przemiany, transformacji, pokazany jest też jego związek z krwią i Słońcem. Ostatnie jest Powietrze, łączące nas ze wszystkimi żywymi istotami. Ważny jest też jego związek z intelektem. Nie wiem, czy sama opisałabym żywioły w tej kolejności w ten sposób, jednak z pewnością ma to sens i ekscytująco było przeczytać tę analizę.

Rozdział pt. "W praktyce" zaczyna się od rozważania czym jest "powrót do natury" i jak naprawdę chcielibyśmy, by wyglądał. Morgana wspomina też o zasadach, które są wspólne dla wielu wiccan, opisując swoje ich interpretacje. Trochę szkoda, że "wiccańska rada" występuje w wersji "rób co chcesz, kiedy nie krzywdzisz nikogo", zamiast "czyń swoją wolę" - zabiera to jedną z warstw interpretacyjnych, gdzie możemy przeciwstawić wolę "chceniu" ("will" i "want"), ale w zasadzie o takim możliwym spojrzeniu autorka nie pisze, opisując za to najważniejszą lekcję płynącą z rady - dotyczącą tolerancji i umiejętnej pomocy. Sporo poświęca też reinkarnacji i cyklowi słonecznemu, gdzie wspomina o Sabatach. Opowiada też, jak poganie odnajdują się we współczesnym świecie, wyjaśniając, że ów powrót do natury nie musi oznaczać powrotu do przeszłości.

Potem mamy już tylko epilog. Morgana wspomina w nim krótko historię Wicca, opisuje jej strukturę, częstotliwość spotkań i metody pracy kowenów. Pod koniec książki znajdują się załączniki - bibliografia, polecane adresy, czasopisma i strony internetowe. Co do tego ostatniego mam mieszane uczucia, by w drukowanej książce polecać "internety". Sama co prawda zawsze powtarzam, że na niejednej stronie są informacje lepsze niż w niejednej książce, ale tu jest pewien haczyk - trzeba być na bieżąco. Pojawia się bowiem w tych polecanych stronach między innymi strona Polskiej Sekcji Międzynarodowej Federacji Pogańskiej - i bardzo pięknie, tylko ostatnia aktualizacja zaprasza na Ogólnopolski Zjazd Rodzimowierczy w sierpniu... 2013 roku. Całość kończy się sugestią dalszych lektur i notą biograficzną autorki.

Podsumowując 5,5/6
Wiem, że to niekonsekwencja tworzyć sobie skalę, żeby ją dzielić na połówki, ale nie wymyślę inaczej. Zdecydowanie najlepsza książka o Wicca, jaką czytałam po polsku i nie słyszałam, żeby ktokolwiek twierdził co innego. Musiałam ściąć trochę z oceny za wydawnicze koszmarki (korekta!), ale treść fantastyczna, a tłumaczenie - rzetelne. Aż chciałoby się, by niektóre rozdziały były ciut bardziej rozbudowane. Książka nadaje się na lekturę zarówno dla kogoś, kto tylko liznął temat Wicca, jak i dla osób szukających nowego punktu widzenia i faktycznie chcących sięgnąć do filozofii, a nie tylko instrukcji, jaki kolor ma rękojeść athame. Sama Morgana jest z resztą przesympatyczną, ciepłą i inteligentną osobą, a czytanie właśnie jej punktu widzenia, popartego dziesiątkami lat doświadczenia w Wicca, jest czystą przyjemnością - "Poza miotłą" można na prawdę polecać z czystym sumieniem. Jedynym jej minusem jest to, że ta przyjemność tak szybko się kończy!

22 czerwca 2015

Szczęśliwa siódemka

Monogram Chrystiana VII (wszystkie ilustracje z Wikimedia Commons)
 W końcu nadszedł czas na kolejny z serii wpis o magii liczb - tym razem przyjrzymy się siódemce.
Wpis dedykuję Arkowi.
 
Najprawdopodobniej siódemka była uważana za ważną już w prehistorii. Za przykład może tu posłużyć malowidło ścienne z Lascaux, na którym na głowę konia naciera siedem wielkich byków. Zbudowany 5 tysięcy lat temu ziggurat babiloński o nazwie Etementaki miał siedem kondygnacji, podobnie jak Silbury Hill w Anglii czy piramida Dżosera w Egipcie, które są niewiele od zigguratu młodsze.


Jeden z możliwych modeli Etementaki
Pierwszym ludem, co do którego mamy pewność, że przypisywali siódemce wielką rolę, byli Sumerowie. Czcili oni siedmiu Bogów Anunnaki oraz siedmiu Bogów Losu, znali siedem wielkich wiatrów, siedem gwiazdozbiorów i tyle samo złych demonów. Sławili siedem imion Isztar, a do sumeryjskich podziemi prowadziła droga przechodząca przez siedem bram. Siódemka pojawia się z resztą często w sztuce sumeryjskiej - znane są przedstawienia dłoni z siedmioma palcami czy siedmiogłowe węże, w literaturze zaś powstało określenie "za siedmioma górami" - czyli bardzo daleko.

Persowie, podobnie z resztą jak Sumerowie, również dzielili świat na siedem sfer a ziemię - na siedem części. Wierzono, że odbyło się siedem walk między Ormuzdem a Arymanem. Do legendy przeszła też informacja, że Zaratusztra zginął mając 77 lat. Z resztą według zaratusztrianizmu ludzkość miała pojawić się na ziemi w siódmym tysiącleciu od założenia świata, zaś siódme tysiąclecie dziejów ludzi będzie pierwszym z nowej, niekończącej się epoki dobra. 

Płaskorzeźba przedstawiająca Ormuzda (Ahura-Mazdę)
Ważną rolę siódemka jako symbol odgrywała również w Indiach. Według jednego z hymnów Rygwedy Suria (czyli Słońce) podróżuje po nieboskłonie powozem, do którego zaprzęgnięto siedem koni. Znana jest też historia o tym, jak Bóg grzmotu, Indra, zabijając smoka Writrę i wypuszcza z jego ciała siedem rzek. Z kolei do ust Waruny - Boga nieba i wody, siedem rzek wpływa, dzięki czemu nigdy nie wyschną. Inny znany z religii wedyjskiej Bóg - Agni, identyfikowany z ogniem, przedstawiany był często z siedmioma ognistymi językami. Hinduską tradycją jest również "siedmio-krokowy" ślub - młodzi musieli się chwycić za ręce i zrobić razem siedem kroków. W Indiach jednak większą rolę miała dziewiątka, uznawana za przeciwieństwo siódemki.

Ciekawą sytuację widzimy w Grecji, gdzie symbolika liczb była w dużej mierze zależna od regionu. Wiemy, że w całej Grecji występowały boskie rodzeństwa w liczbie siedmiu (podobnie jak w przypadku rodzin składających się z trzech członków). Znanych jest nam więc siedem Plejad, siedmiu synów Heliosa, siedmiu synów i córek Niobe. Siedem młodych dziewcząt i siedmiu młodzieńców domagał się jako ofiary Minotaur każdego roku. Grecy znali też siedem cudów świata.
Szczególnie ważna siódemka była w Tebach. Wieszcz pochodzący z tego miasta - Terezjasz, miał ponoć żyć aż siedem pokoleń. W wyprawie Siedmiu przeciw Tebom każdy wojownik bronił jednej z siedmiu bram. Wierzono też, że siedmiu wygnańców z Teb wyzwoliło miasto spod okupacji Sparty. Co ciekawe - w niektórych regionach Grecji wyróżniano siedem Hesperyd i siedem Muz.

Siostry "Plejady" na obrazie Elihu Veddera
Siódemka była ważna także dla Rzymian - uważano ją za symbol miasta Rzym. Legenda głosi, że założono je na siedmiu wzgórzach (choć w rzeczywistości prawdopodobnie było ich więcej), a rzymską poezję zapisywano heptametrem. 

To oczywiście nie wyczerpuje listy siódemek w kulturze i religii. Pojawiają się one często np. w wierzeniach ludów Wschodniej i Zachodniej Afryki. W Starożytnym Egipcie była to liczba prawdopodobnie związana z Ozyrysem i mumifikacją. Ciało Boga pocięto na 14 części, a proces mumifikacji w którym, według zapisów, używano siedmiu olejów, trwał 70 dni. W Japonii znanych jest Siedmiu Bogów Szczęścia, w Chinach zaś - kojarzy się z kultem zmarłych lub z tradycyjną astronomią, w której wyróżniano siedem ważniejszych gwiazd. Niektóre wersje irlandzkiej legendy o Cuchulainnie mówią, że bohater ten miał po 7 palców u rąk i nóg, pierwszy raz zaś trzymał w ręce broń w wieku siedmiu lat. W wielu kulturach wierzy się, że siódmy syn siódmego syna może stać się wilkołakiem lub wampirem, w innych - przeciwnie, miałby być uzdrowicielem i magiem. W Islamie wspomina się o tym, że niebo, piekło i ziemia składają się z siedmiu warstw każde.

Siedmiu japońskich Bogów Szczęścia
Symbolika siódemki najmocniej jest widoczna w Biblii. W Starym Testamencie siedem jest wręcz liczbą świętą. Słowo "siedem" pochodzi z tego samego źródła co słowa "przysięga" czy "pełnia. Siódemka to w hebrajskim również to samo co "tydzień", czasem nawet może być to dowolny odcinek czasu, składający się z siedmiu odcinków. Czasem, ze względu na brak samogłosek w większości Starego Testamentu, trudno stwierdzić, o jakie określenie dokładnie chodzi.
Siódemka oznacza w tym wypadku pełnię, jakiś doprowadzony do końca etap, wręcz epokę (stąd opisywanie powstania świata w siedem dni - sześć dni stworzenia i jeden na boski odpoczynek). W wielu miejscach w Biblii siódemka oznacza również mnogość, powtarzanie czegoś po wielokroć. Aby jeszcze bardziej podkreślić to symboliczne znaczenie wielości, pełni i doskonałości, stosuje się wielokrotności, takie jak siedemdziesiąt czy siedemdziesiąt siedem, jak w jednym z bardziej znanych fragmentów Ewangelii wg św. Mateusza:

Wtedy Piotr zbliżył się do Niego i zapytał: "Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?" Jezus mu odrzekł: "Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy". (Mt 8, 21-22)
Siódemka w Biblii wysuwa się najbardziej na pierwszy w plan w Apokalipsie. Wiele symboli występuje po siedemkroć - świeczniki, anioły, gwiazdy, głowy Smoków i Bestii, trąby i tak dalej i tak dalej... Siedem razy występują też otchłań i Szatan. 
W katechizmie katolickim znajdziemy również wiele siódemek - dary Ducha Świętego, uczynki miłosierne względem duszy i ciała, grzechy główne... tu również można by długo wymieniać.


W magii ze względu na swoją symbolikę (głównie biblijną, lecz nie tylko) siódemka może być uważana za swego rodzaju dopełnienie trójki. O ile trójka jest zwielokrotnieniem i zwiększeniem mocy, o tyle powtórzenie jakiegoś zaklęcia czy gestu siedem razy, jest nie tylko jego dopełnieniem, ale również zamknięciem, zakończeniem. To co wykonane siedem razy - już się domknęło, dokonało. Analizując subtelnie inny odcień znaczenia trójki i siódemki wydaje się, że powtarzanie czynności czy rytualnego gestu trzy razy byłoby spotęgowaniem go, więc pewnie najchętniej będzie używane podczas przyciągania czegoś bądź osiągnięcia w czymś sukcesu. Z drugiej strony siódemka, jako zamknięcie pewnej całości, może pojawić się raczej w rytuałach zamknięcia jakiegoś rozdziału, podziękowania Bogom, za otrzymane dary, podsumowanie jakiegoś rozdziału w naszym życiu.

Oby było to zamykanie tylko dobrych, pełnych obfitości rozdziałów.
Niech siódemka przyniesie Wam szczęście!

PS. Jak zwykle - zapraszam do polubienia Bloga Czarowniczego na Facebooku!

10 czerwca 2015

Mamą być - odhaczone z listy


W polskich internetach w najlepsze trwa burza guano po publikacji najnowszego spotu Fundacji Mamy i Taty. Chyba każdy, kto nie zakopał się w ciemnej i głębokiej ziemnej jamie już go widział, a przynajmniej o nim słyszał, ale wspomnę o nim - tak dla porządku we wpisie. Otóż widzimy młodą, piękną kobietę, która tak długo zwlekała z zajściem w ciążę, że teraz już dla niej za późno. Wiemy, że ma wyremontowaną willę ze szkła, dobrą pracę, udaną karierę, podróżowała do Paryża i Tokio, ale "nie zdążyła zostać mamą".

Mniej-więcej taki był szklany dom w spocie. Dobrze, że nie próbowali jeszcze pokazać Paryża i Tokio.

Za późno przed czterdziestką

Ilość absurdów w tym spocie jest tak spiętrzona, że aż trudno zdecydować w co wpierw ręce włożyć. Po pierwsze sama fundacja i jej kampanie są kontrowersyjne, opierające się na jedyniesłuszności poglądów i dziwnych interpretacjach fałszywie dowiedzionych statystyk (Nie, droga Fundacjo! Żonaci mężczyźni nie żyją dłużej, bo są żonaci i działa na nich magiczna moc sakramentu, tylko dlatego, że kobiety wybierają facetów o "zdrowszych" genach, a poza tym we dwoje łatwiej o siebie dbać). Inna sprawa to to, że nie widać na horyzoncie bliższym ani dalszym żadnego żałującego niedoszłego Taty. Samej też się ponoć da, nawet taki fajny film o tym nakręcili w 1983, ale generalnie model, zwłaszcza jedyniesłuszny, na którym powinna się chyba Fundacja skupiać jest zgoła inny. Po trzecie - pani ze spotu ewidentnie ma problem medyczny (i to od jakiegoś czasu), który jej uniemożliwia posiadanie dzieci, skoro jest młoda, ładna, bogata, dobrze odżywiona i jak znajdzie Tatę/zdecyduje się na seksmisję, to jeszcze się załapie na Kartę Dużej Rodziny.

O takim maleństwie marzy Mama ze spotu, chociaż w spocie nie ma Taty... ciekawe...

Rzeczywistość uciekła spod nóg

Nic dziwnego, że poszedł hejt, jak Polska długa i szeroka, że spot do niczego się nie nadaje.
Bo to nie ma żadnego biologicznego sensu.
Bo to nie ma sensu ekonomicznego, bo znakomita większość par odwleka decyzję o posiadaniu dziecka nie dlatego, że robi karierę dla frajdy, ale robi pseudo-korpo-karierę, żeby mieć co włożyć do gara. Albo w ogóle pracuje na kasie, sprząta, albo wydzwania z call-center na "śmieciówce".
Bo nawet jeśli ktoś jest bogaty i lata do Tokio, to jego wyłączny interes. I to, jak się kto spełnia w życiu nie zależy od bycia rodzicem.
W końcu - bo nasz piękny kraj aż pęka w szwach od odpowiedzialnych, dojrzałych i mądrych kandydatów na ojców, którzy nie zwieją zaraz po poczęciu, a nawet jeśli - będą grzecznie płacić alimenty... jaaasne...

Wydaje mi się tylko, że jedna rzecz została pominięta w tej całej dyskusji. Cichy, niepozorny, w zasadzie nawet niedoszły bohater z drugiego planu spotu.
Dziecko.

"Płaczę, bo o mnie zapomnieliście!"

Chyba kogoś zostawiliśmy w tyle

Serio, kochana Fundacjo?! Przyrównujecie zostanie mamą do 8-godzinnego dnia pracy? Do szklanego domku? Do wycieczki do Paryża? Mamą się nie zostaje ot tak. Mamą się zostaje na zawsze. Do końca życia. Forever.  Pewna mądra osoba mówiła mi kiedyś: "Mówią, że 5 minut przyjemności a potem 9 miesięcy męczenia się, ale to nie prawda. Ciąża i poród mijają szybko, ale dziecko jest już do samego końca".
Nie można sobie ot tak, w biegu codziennego życia zdążyć być mamą, między zdążeniem na pociąg a zdążeniem po paczkę. Dziecko to ogromna odpowiedzialność i tylko nieliczni ludzie są dość uczciwi sami z sobą, żeby stanąć przed lustrem i zapytać sami siebie, czy w ogóle mają do tego dość cierpliwości, sił, motywacji, szacunku, dumy i pokory, by być rodzicami - i szalenie cenię takich ludzi, którzy zadali sobie trud takiej rozmowy, niezależnie od jej wyniku. 

Charmander, Pikachu, Piotruś...

Poza tym dzieci się nie ma dla "mania". Nie zostaje się mamą, by "być". Tak samo jak nie zostaje się excusez-moi, właścicielem psa, dla mania psa i bycia jego panią/panem. A przynajmniej nie tylko dlatego. Kiedy sprowadza się na tę świat kolejną istotę, to nie po to, żebyśmy czuli samozadowolenie z jej posiadania. Jesteśmy przede wszystkim dla niej i ciąży na nas za nie ogromna odpowiedzialność. Nie rodzi się dzieci, by sobie "byciować mamowanie", ale dla samych dzieci. I wszystko powinno się robić dla nich. Opiekować się nimi i troszczyć o nie. Dbać o ich wychowanie, o ich szczęście, o ich zaradność życiową, o ich zdrowie. Po to się ma dzieci, żeby to one były szczęśliwe. Jeśli nie potrafisz dać szczęścia drugiemu człowiekowi - kumplom i przyjaciołom, rodzicom, partnerom - to nie nadajesz się na rodzica.

Ten spot to całe zostanie mamą traktuje jak kolekcjonowanie znaczków, albo zbieranie pokemonów. A zostanę se matką, mam na liście akurat. Tak między szklanym domem a Tokio. A przecież to chyba nie o to chodzi, żeby bycie mamą było na "uff, zdążyłam", odhaczone. Bo lista musi być kompletna. Przynajmniej mam nadzieję, że nie o to chodziło.


Załapałaś wszystkie? Nie? Przegrywasz życie!

A ty, Piękna, Młoda, Dobrze Odżywiona Kobieto ze spotu! Znajdź dobrego partnera, dobrą klinikę lub agencję adopcyjną i zostań matką, jeśli myśl o byciu matką wywołuje u Ciebie łzy. Wypełnij swój szklany dom tupotem małych nóżek i zabierz dzieci do Tokio. Na prawdę zdążysz.

Chyba, że nie potrafisz dawać szczęścia, nie ma w Tobie cierpliwości ani miłości, nie chcesz odpowiedzialności za drugą istotę.
Wtedy może lepiej wybuduj drugi dom.



PS. Informacje o kolejnych wpisach, zawsze na bieżąco na fanpage Czarowniczego Bloga!

7 czerwca 2015

Kurs dobrego samopoczucia

Dobrze, już, dobrze... Wiem, że zbierałam się do tego całe wieki, ale w końcu jest i oddaję do rąk Waszych recenzję kolejnego klasyka, który zawitał do Polski na początku lat dwutysięcznych. Znam osoby, które odbyły cały, opisany w książce kurs, ba, znam i takich, którzy bardzo go sobie chwalili. Mnie jakoś nie podpasował, ale po kolei...
Zajrzymy dzisiaj do książki o monstrualnie wielkim tytule: "Zostań Boginią - Przewodnik po celtyckiej mądrości i zaklęciach, aby leczyć, doświadczyć szczęścia oraz radości seksu", której autorką jest Francesca de Grandis. Tłumaczenie autorstwa Bogny Olkuszewicz ukazało się u nas nakładem Studia Astropsychologii.

Niestety, w wydaniu Polskim znów mamy przykład straszenia okładką. W 2002 roku nadal panowała tu estetyka wczesnych lat 90tych, kiedy na okładce próbowano upchnąć wszystko na raz. Tłumaczenie jest niezłe. Co ciekawe, słowo "wicca" pojawia się w formie oryginalnej, ale "wikkanie" czy "wikkański" jest już pisane inaczej. Ponadto pojawia się parę kwiatków typu "manna", która kojarzy mi się głównie z kaszą, a miała chyba być "mana". Są i rzeczy, których nie dostrzegła korekta, typu "szamanowie".

 

Książka zaczyna się od fragmentu "Dziennika magiczki" - jest bardzo poetycki i bardzo patetyczny. Dla mnie zdecydowanie przepatetyzowany, ale chyba taki miał być, dać nam smak czy też klimat jak to jest być Faerie. Chyba. Znaczenie tego tekstu dla całej książki jest dla mnie niejasne.
Jeszcze we wstępie dowiadujemy się, że, niestety, ale o Tradycyjnej Wicca nic się z niej nie dowiemy, a do tego panuje w niej niezły bałagan. Autorka informuje nas na przykład, że "Tradycja Wróżek jest dziedziną wikkańską" - nie, nie jest. Tradycja Feri to zupełnie odrębna, równoległa do Wicca tradycja, stworzona przez Victora i Corę Andersonów, których autorka w swej książce wspomina i cytuje wielokrotnie. Trzeba natomiast pamiętać, że w USA każde czarostwo bywa nazywane Wicca - stąd takie stwierdzenie. 

Można by zgadywać, że autorka będzie pisała zatem o Tradycji Feri, w której odebrała inicjacje i szkolenie od Andersonów. Też nie! Zdecydowała się na opisanie swojego autorskiego programu zwanego "Trzecia Droga" stworzonego na bazie jej różnych doświadczeń. Jak szybko jesteśmy uprzedzani: "Trzecia Droga (R) i odmiany tego programu są oznaczone znakiem praw autorskich Franceski De Grandis". Jest to chyba główna przyczyna, dla której w książce jest taki bałagan i dobry powód, by nawet nie próbować tam szukać jakiejkolwiek informacji o jakiejkolwiek magicznej tradycji. Zwłaszcza, że autorka sama przyznaje: "Będę posługiwać się terminami celtycki szamanizm, Wicca, duchowość Bogini, Stara Religia, Stare Sposoby, magia i będę używać terminów podobnych jako synonimów. Będę  traktować słowa wiedźma, pogański, szamanka, kapłan, mistyczny  i magiczny w ten sam sposób". Później przeczytamy też: "Będę bardzo często używać wymiennie takich terminów jak zaklęcie, obrzęd, rytuał, medytacja, praca, ćwiczeniemodlitwa".

Książkę czyta się dość szybko, ma lekki, prosty styl. Wkurzają mnie jednak wtrącenia w nawiasach, które miały być chyba formą puszczenia oczka do czytelnika, zbratania się z nim. Według mnie są strasznie infantylne i zupełnie w tej książce niepotrzebne. Zwłaszcza, że połowa z nich dotyczy seksu. Na tym punkcie autorka ma chyba jakąś obsesję, bo o seksie wspomina przynajmniej co 2-3 strony. Tak, seks jest fajny. Załapaliśmy. Nie trzeba tego ciągle powtarzać.

Główna część książki podzielona jest na 15 rozdziałów zwanych "lekcjami". Autorka radzi, by przerabiać jedną lekcję tygodniowo, zupełnie tak, jakby się przechodziło szkolenie u niej, odwiedzając ją co tydzień. Zastrzega też, by nie przyspieszać materiału, ani nie zmuszać się do pracy, jeśli ktoś czuje, że potrzeba mu 2 tygodni na jedną lekcję. Abstrahując od zawartości poszczególnych lekcji, ogólnie to bardzo dobra i mądra rada. W każdym szkoleniu magicznym ważna jest regularność, ale i czas na to, by mogły zajść w nas odpowiednie zmiany pomiędzy jednym rytuałem a kolejnym. 

Zanim rozpoczną się lekcje mamy "Przygotowanie do szamańskiej podróży", na stronie 20 znajduje się definicja Wicca. Oczywiście od razu możecie ją wyrzucić do kosza. Zaraz potem wyskakują Hawajczycy (którzy objawiają się też w rozdziale ósmym) i ich definicja 3 dusz i ciała. Z Wicca to oczywiście nie ma nic wspólnego, podobnie jak z "celtyckim szamanizmem", ale nie zrażajmy się tym i idźmy dalej.

Chciałam jak zwykle w moich recenzjach opisać poszczególne rozdziały, ale mam z tym ogromny problem. Książka jest dość chaotyczna i mam wrażenie, że de Grandis pisze o wszystkim i o niczym na raz. Podręcznik ten, zamiast instruktarza, przypomina mi bardziej zbiór esejów, których tytuły luźno tylko nawiązują do tematu całego rozdziału. Większość z nich nie jest zła czy w jakiś sposób nieprawdziwa - jest za to strasznie naiwna. Pojawiają się oczywiście teksty o starożytności Wicca (np. na stronie 33) oraz takie opowieści o magii, jak "Magia jest dziedziną nauki, poprzez którą zmieniamy rzeczywistość, psychiczną manipulacją atomów..."

Warto wspomnieć, że w rozdziałach drugim i trzecim pojawiają się opisy Bóstw, które pojawiają się w kontekście "wikkańskim" tudzież staroceltyckim. Są to opisy i imiona Bóstw z Tradycji Feri, niestety, przez tą książkę później przez wiele lat widniały na niesławnych stronach internetowych , jako cytaty dotyczące Wicca, choć to zupełnie inna sprawa.

W lekcji trzeciej pojawia się ponadto niepokojący tekst:
"... większość rzeczywistego świata nie jest ani światłem, ani równowagą między światłem i ciemnością, a istnienie nie jest równowagą między dobrem a złem, mężczyzną a kobietą, przywódcą i poddanym, mocnym i słabym, nie ma żadnej konsekwentnej równowagi i naturalnego porządku między tym za czym w życiu tęsknimy. Szukanie takiego porządku jest nierealne, nie może być celem umysłu prawdziwej czarownicy."
Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, o co w nim chodzi, jestem wręcz przeciwnego zdania. Może nie między "dobrem a złem", ale według mnie czarownica stale powinna poszukiwać równowagi właśnie między światłem a cieniem, kobiecością a męskością, między dumą a pokorą, siłą a pięknem, szacunkiem a radością. Sama de Grandis wciąż pisze o tym, żeby znajdować własną, trzecią drogę między utartymi schematami, więc o co miało tutaj chodzić?

W rozdziale piątym znów możemy przeczytać o podejściu do magii jak do współczesnej nauki, rezultat jest dość komiczny: "Pierwsi szamanowie z prehistorycznych czasów, tak zwane dzikusy, byli pierwszymi lekarzami i naukowcami" - to się niby zgadza, nawet jeśli słowo naukowiec jest tu mocno naciągane, ale zaraz czytamy, że "...zajmowali się naturą i jej budzącą grozę mocą bezpośrednio. Robili to w sposób naukowy, studiując fizykę nie tylko środkami obiektywnymi, ale również poprzez metodyczne osobiste interakcje z naturą."
O ile wiem, to współczesna nauka, której standardy prowadzenia badań nie zmieniły się za bardzo, ukształtowała się za czasów Newtona, więc studiowanie fizyki naukowo przez pierwszych plemiennych szamanów to pomysł zaiste intrygujący.

Wiele szkód wyrządził Wicca rozdział jedenasty "Zostań Boginią..." - nosi on tytuł "Wicca - jej etyka i prawa". Jest też chyba rozdziałem, w którym słowo "Wicca" pada prawdopodobnie najczęściej w stosunku do reszty książki. Co prawda jest kilka fajnych fragmentów - na przykład ten mówiący o tym, magią należy się posługiwać odpowiedzialnie i ostrożnie. Przestrzegający, że magia jest prawdziwa i może wiązać się czasem z odbieraniem wolnej woli osobie, która staje się obiektem zaklęcia. Chwilę później jednak pojawia się spaczona i uproszczona wersja Prawa Trójpowrotu: "Cokolwiek uczynisz magicznie czy zwyczajnie, wraca to do ciebie potrojone. Jeśli dajesz dobro, to samo otrzymasz z powrotem. Jeśli dajesz zło, to samo otrzymasz z powrotem". Dość powiedzieć, że to nieprawdziwa, spłaszczona i mocno eklektyczna wersja tego prawa, to jeszcze do dziś pokutuje ono nie tylko na kiepskich stronach internetowych, ale również w umysłach wielu, którzy słyszeli cokolwiek o Wicca.
W tym samym rozdziale pojawia się sugestia w stylu 'jeśli nie wiesz - zapytaj Boginię, Bogowie mają radę na wszystko'. Co zrobić, gdy przyjaciel jest chory? Zapytaj Bogów o radę! "Być może Bogowie powiedzą: "Zrób mu trochę rosołu."" Może stąd wzięły się te wszystkie fluffy, powtarzające, że są wiccankami, bo Bogini im powiedziała? Że inicjacja, szkolenie ani tradycja nie są potrzebne, bo rozmawiają z Bogami? 

Jeszcze najbardziej spójnym rozdziałem ze wszystkich jest "Czara miłości". Rozdział w zasadzie dotyczy zaklęcia miłosnego i przyciąganiu miłości do swojego życia. Skupia się jednak na kilku istotnych kwestiach. Mówi o tym, że nie należy rzucać zaklęcia na konkretną osobę, podaje sposoby (abstrahując od ich jakości) jak oczyścić i przygotować się na miłość. Dużo de Grandis pisze w nim o samoakceptacji i miłości własnej wskazując, że jeśli nie ma w nas poszanowania samego siebie, swojego ciała o charakteru, jak mają pokochać nas inni ludzie? To cenna rada, która jednak wielu ludziom umyka.

Skoro już jesteśmy przy zaklęciach... nie będę się za wiele rozpisywać na ten temat, zwłaszcza że sama autorka przyznała już, że wszystko jej jedno, czy to zaklęcie, rytuał, modlitwa czy medytacja. To, co określane jest mianem zaklęć czy rytuałów w tej książce to głównie wizualizacje, medytacje i afirmacje, nie mają za dużo wspólnego z zaklęciami, rytuałami, czy jakąkolwiek tradycją magiczną. Takie... sympatyczne nic. Może dobra wprawka w koncentracji, może komuś się przyda, jako ćwiczenie wizualizacyjne. Ale raczej nic więcej. Nic w nich szkodliwego, raczej głównie skupiają się one na poprawie samopoczucia.

Mam wrażenie, że w ogóle na tym polega ten cały kurs - na uzyskaniu dobrego samopoczucia. Nie potrzebna tu magia, raczej zdrowe podejście do siebie, pełne szacunku i miłości ale też zdrowego krytycyzmu. Książka, oryginalnie wydana w 1998 roku, jest przede wszystkim kierowana do kobiet tak zwanego pokolenia X - uginających się pod ciężarem stereotypów, seksizmu i rasizmu, oczekiwań bycia idealną matką, żoną i gospodynią z jednej, a nakazem pracowania, zarabiania i  zdobywania dobrych ocen z drugiej strony. Całość książki opiera się więc o powtarzanie, że każdy ma prawo do swojego hobby, swojego spokoju i swojego szczęścia, bez względu na różne oczekiwania. Kładzie nacisk, by się z nich wyzwolić, znaleźć w sobie siłę, by być sobą i po prostu cieszyć się życiem (i seksem, seks też ma być fajny). I to w zasadzie to wszystko. I to samo. W kółko.
Nie zrozumcie mnie źle, jestem przekonana, że wielu osobom taki kurs dobrego samopoczucia i wolności, przyznający prawo do "wrzucenia na luz" i bycia sobą będzie potrzeby i takim osobom będzie on bardzo przydatny i pozwoli cieszyć się życiem, czego wcześniej te osoby nie znały. Ja chyba jednak jestem na to za stara. Przerobiłam swoje lekcje dawno temu i teraz taka książka jest mi zupełnie zbędna.

Podsumowując 2/6
Ot taki kurs jak czuć się dobrze i zrzucić okowy zbędnych oczekiwań innych ludzi. Napisane prosto, miejscami wręcz prostacko lub naiwnie. Większość ludzi wykonuje taką pracę samemu lub z terapeutą, ale jeśli komuś pomoże książka - czemu nie? Nie można jednak wpaść w jej pułapkę i uwierzyć, że na prawdę odpowiada o Wicca, o Feri lub o magii - nic z tych rzeczy. Nie opiera się o żadną tradycję a zaklęcia w niej opisane w praktyce nie są zaklęciami. Wydaje się, że to właśnie ta pozycja (obok Cunninghama) wprowadziła fluffikom sporo zamieszania w puszystych główkach, które trwa do dziś. Ja prawdę mówiąc, poza ciągłymi wtrąceniami o seksie, niewiele zapamiętałam - tylko "masz prawo czuć się dobrze" - odmieniane przez wszystkie przypadki, w kółko i bez konkretu.