29 września 2014

Droga czarownicy - część 8 - Druga Brama

Tak sobie wspominam mój ostatni wpis pamiętnikowy i pomyślałam sobie, że to trochę źle wyszło, z tymi emocjami. Oczywiście, że nie odseparowałam się od nich całkowicie. Nieprawdą jest też, że nie byłam emocjonalnie związana z osobami, które odeszły z kowenu. Raczej miałam na myśli to, że jakimś cudem udało mi się przespać wszystkie noce. To chyba raczej dobrze, bo poza tym, to, oczywiście, odejście bolało. Zawsze odejście kogoś bliskiego boli. Zwłaszcza, że ludzie sobie zazwyczaj obiecują, że pozostaną przyjaciółmi... a wiadomo jak to się zazwyczaj kończy. Po prostu każdy idzie w swoją stronę.

Byłam jednak (i nadal jestem) zdeterminowana, by w Wicca zostać i rozwijać się mimo kolejnych przeciwności. Nauczona już z autopsji że przeciwności przychodzą i odchodzą, a doświadczenia i nauka z nich płynąca - zostają, po prostu zostawiłam wszystko poza mną swojemu biegowi, a skupiłam się na rzeczach, na które miałam wpływ. Po wielkim sukcesie, jakim były warsztaty Wicca Study Group w 2011 roku, zorganizowane zostały kolejne edycje, zmieniające się stopniowo w "Wiccanisko", które współorganizowałam w mniejszym lub większym stopniu. Od momentu powstania Wiccańskiego Kręgu koryguję i tłumaczę niektóre teksty. Pomagałam w tłumaczeniu Księgi Cieni. Piszę bloga, czasem jakieś artykuły, doglądam forum... masa pracy!

Dodatkowo nie myślcie sobie, że nie miałam dodatkowych zadań, związanych z przygotowywaniem się do kolejnej inicjacji, o nie... Przecież nic nie może być proste, w końcu inicjacja to inicjacja, w dodatku w dorosłość, a to zobowiązuje. Dorosłość, czyli arcykapłaństwo, umożliwia już założenie nowego, swojego kowenu, więc mistrzowie muszą się upewnić, że taki delikwent będzie umiał przeprowadzić rytuał, przekazać podstawy tradycji naszej Rodziny... ale ja nie o tym. Jak sami dotrzecie do tego etapu, to się przekonacie, jak to jest.

Fakt zdobycia normalnej, etatowej, biurowej pracy w lipcu 2012 roku, sporo mi pomógł i, mimo że finansowo jak u wszystkich, to jednak poczucie stabilizacji i ubezpieczenia w NFZ sporo zdjęło z mojej głowy i uspokoiło niepewność jutra (związaną zwłaszcza z faktem, że w końcu w tym call-center nie wytrzymam). Do tego jakoś tak się złożyło, że przez ponad rok wokół tej drugiej inicjacji mieszkałam sama, w pokoju, który miałam tylko dla siebie. Cała sytuacja była raczej średnio komfortowa, zwłaszcza, że nie tak miało być, bo plan był inny, ale wiecie... Chcesz rozśmieszyć Bogów - powiedz im o swoich planach. Z drugiej strony - miałam swoje miejsce, własny rozkład dnia i mogłam się zajmować sobą i tylko sobą. Tak patrząc z perspektywy czasu - ten czas też był mi potrzebny i dobrze, myślę, wykorzystany. No i tym bardziej doceniam teraz mieszkanie z kimś (choć wciąż przydałoby się miejsce, do którego można czasem uciekać i pobyć samemu).

I tak to w zasadzie płynęło aż do kolejnego przełomu...
Wyznaczono datę, wzięłam urlop i poleciałam na spotkanie z tym, co na mnie tam będzie czekało, po drugiej stronie Drugiej Bramy.
Przyznam szczerze. Dla mnie przynajmniej druga inicjacja nie była aż takim szokiem, jak pierwsza. Wiedziałam przynajmniej, od czego będziemy zaczynać, chociaż potem pamiętam tylko (jak z innych, ważnych chwil swojego życia) migawki, epizody, jakby zdjęcia z tego, co się działo, bo ze zdenerwowania wszystko mi się zamgliło... jak już wspominałam w poprzednim wpisie, od osoby na drugim stopniu wymaga się już dojrzałości. O ile prośbę o tę inicjację porównałam do odczepiania pomocniczych kółek od roweru, o tyle teraz trzeba wykazać się, że umie się jeździć. Przed grupą kolarzy.

Chyba wyszło nieźle, bo szanowni arcykapłani włączyli mnie do swojego grona.

Był czerwiec 2013 roku
Prawie Midsummer

Pachniało czarnym bzem

Ilustracja pochodzi z zasobów Wikimedia Commons

I tak to właśnie było... miałam opisać historię, jak zostałam arcykapłanką, więc temat został wyczerpany. Czy dalsze odcinki się pojawią - zostawiam to w rękach Czytelników.

25 września 2014

Nowy, lepszy podręcznik

Na naszym, skromnym jeszcze, czarowniczym rynku wydawniczym wciąż jest nowinką i być może dlatego wiele osób po nią sięga. A może to kwestia opinii znanej wiccanki (jak sama przyznała - lekko wyciętej) na okładce. Całość sprawia, że książka jest coraz bardziej popularna i kilka osób już mnie pytało, co o niej sądzę. Więc dzisiaj będzie o tym, co sądzę o książce Wicca - religia czarownic - dla początkujących Thei Sabin, wydanej u nas nakładem Illuminatio.

A muszę Wam rzec, że nie jest źle. A przynajmniej nie tak źle, jak mi się wydawało, że będzie.

Niestety nie jestem w stanie ocenić wydania ani tłumaczenia, bo książkę udało mi się zdobyć tylko w wersji oryginalnej, czyli po angielsku (a dokładniej po amerykańsku, o czym później). To, co mi się rzuciło w oczy to fakt, że okładka oryginału jest po prostu ładniejsza. Dużo ładniejsza. Co prawda trochę sztampowa jest (wow, księżyc taki święcący, las taki mroczny, wow, wow), ale klimaciarska i elegancka. Taka, jakiej czytelnik by się spodziewał. Wydanie polskie okładką straszy. Pomijając potrójny księżyc z pentagramem, który jest po prostu szkaradny, cała stylistyka z szarymi paskami przypomina mi tanie wydania lektur szkolnych z opracowaniem. Dramat.
Zupełnie nie rozumiem też, dlaczego zupełnie bez żadnego powodu dodano słowa "religia czarownic" na okładce, skoro oryginał tytułu to "Wicca for beginners". Czy słowa "czarownica" i "religia" aż tak wpływają na sprzedaż wydawnictwa, które się specjalizuje w ezoteryce? Całość sprawia raczej, że właściwie nie wiadomo, jak zapisać ten tytuł.



Zajrzyjmy do środka.
Całość (podzielona na 12 rozdziałów) zaczyna się od wstępu o autorce, która rzekomo praktykującej Wicca od kiedy była nastolatką. Ano tak - jesteśmy w Ameryce.

W tym miejscu wszystkim kochanym Czytelnikom przypominam i przypominać pewnie nie raz będę. Wicca w Ameryce i Europie nie znaczy to samo! W Ameryce czarostwo i pogaństwo wszelkiej maści jest wrzucane do wielkiego wora "Wicca", albo przynajmniej jest z Wicca kojarzone. To, co jest Wicca w Europie, w Ameryce jest zaledwie cząstką tego wora i nazywa się Gardnerian/Alexandrian Wicca lub British Traditional Wicca (albo Witchcraft).

Jak wiele pozycji z Ameryki, ta książka ma sens dla nas, Europejczyków, tylko, jeśli pamiętamy o tym podczas lektury!

Chociaż książka nie jest stricte o Wicca z naszego punktu widzenia, to dla osoby początkującej, zwłaszcza w magii, jest całkiem niezła. Dwa pierwsze rozdziały mówią ogólnie o Wicca - przynajmniej taki był najwyraźniej zamysł autorki. Nie jest to część pozbawiona gaf - na przykład definiowanie Wicca jako "Europejski szamanizm", lub też opisywanie "Księgi Cieni" jako magiczny notatnik (co jest często używane zamiennie przez wiedźmy ze Stanów), tym niemniej to całkiem udany fragment książki. Całość traktuje oczywiście o tej amerykańskiej "wicca", jednak sądzę, że pod większością stwierdzeń wielu inicjowanych wiccan mogło by się podpisać.

Kolejne dwa rozdziały to również całkiem niezła część, poświęcona z kolei podstawowym magicznym narzędziom. Myślicie, że na pierwszej liście jest athame? Błąd! Autorka pisze natomiast o wizualizacji, uziemianiu, osłonach, medytacji... generalnie o różnych metodach pracy z energią. Całkiem przyjemnie się to czytało, proponowane ćwiczenia są przystępnie, klarownie opisane, łatwe i bezpieczne do spróbowania samemu. Mogę ją z czystym sumieniem polecić osobom, które chcą zacząć stawiać pierwsze kroki w swoim rozwoju magicznym. Jednak tutaj wielki znak ostrzegawczy! Tyczy się on nie tylko tej książki, ale w zasadzie każdego samodzielnego treningu. Pamiętajcie, że jeśli kiedyś dołączycie do kowenu, magicznego zakonu czy jakiejkolwiek innej magicznej grupy, może ona mieć inne wymagania i metody pracy! Niektóre nawyki bardzo trudno zmienić.

Dalej już się zaczyna pod górkę. Krąg, cztery żywioły, Bogowie - tu dużo technikalii, a mało opisu podstaw i niezbyt rozbudowana warstwa teologiczna. O tym, czym jest magiczny Krąg w Wicca w ogóle jest niewiele i dużo tu moim zdaniem brakuje. O Bogach Wicca nie ma prawie nic, bo trudno czasem opisać coś objętego tajemnicą. Jednak autorka robi, moim zdaniem, zasadniczy błąd, typowy dla amerykańskich wydań i opisuje Bogów wiccańskich, jakby byli nie za bardzo dookreśleni, więc możesz sobie w zasadzie dobrać jakich Bogów chcesz z innego panteonu. Nie... to nie tak działa - przynajmniej nie w Tradycyjnej Wicca. Opisy jak zdobywać informacje o Bogach, jak zapoznawać się z nimi, jak znaleźć osobistego patrona są całkiem sympatyczne. Ale nie wiele mają wspólnego z Wicca jako taką.

Podobnie mieszane uczucia mam w stosunku do kolejnych rozdziałów o narzędziach (tu jest o athame) i Kole Roku. Narzędzia są opisane cokolwiek po łebkach i z dość eklektycznego punktu widzenia - zabrakło na przykład pentakla czy informacji, że wiccanie mogą posługiwać się mieczem. Święta opisane są wręcz skrótowo. Autorka wspomina co prawda, że różni wiccanie mogą mieć różne interpretacje - co jest prawdą, bo spotkałam się z różnym odbiorem Sabatów w różnych liniach, ale w końcu autorka nie podaje właściwie żadnej interpretacji. Podaje też te nieszczęsne nazwy z sufitu (Litha, Mabon), nie podając skąd się wzięły. W przypadku tego najbardziej nieszczęsnego - Mabon - wprost przyznaje, że tego nie wie.

Następnie mamy podsumowanie, jak zrobić rytuał i zaklęcie o ile rozdział o zaklęciu był jeszcze w porządku, poruszał kwestie nie wpływania na wolną wolę innych osób, skojarzeń w magii sympatycznej i podobnych instrukcji, to rzecz o "wiccańskim rytuale" moim zdaniem była kompletnie niepotrzebna, tym bardziej, że podobne przykłady były już podane wcześniej (np. rytuał poświęcenia magicznych narzędzi).

Zupełnie natomiast nie wiem, co myśleć o ostatnim rozdziale. Podpowiada np. jak szukać grupy - innych osób zainteresowanych Wicca i magią. Myślę, że na naszym gruncie może się kompletnie nie sprawdzić, chociażby dlatego, że wiccanie w Polsce generalnie starają się zachować europejską nomenklaturę i w zasadzie opis poszukiwania wiccan należało by zmienić na poszukiwania ezoteryków i pogan maści wszelkiej, aby ten rozdział miał sens. Trochę bezprzedmiotowe z mojego punktu widzenia są rozważania, czy pracować samemu czy w grupie. Sami rozumiecie... ;)
Najfajniejszy w tej części był podrozdzialik, jakich cech szukać w grupie, do której chcielibyśmy dołączyć. Może się przydać podczas poszukiwania kowenu i arcykapłanów.

Natomiast w ogóle nie rozumiem listy "wiccańskich" tradycji stworzonej przez autorkę. Wspomina co prawda o istnieniu gardnerian i aleksandrian, ale do tego dorzuca Feri, Asatru, Celtycki Rekonstrukcjonizm i Cochrane'a, po części chyba obrażając w pewien sposób wszystkich powyżej tym wrzuceniem do wspólnego wora. Na dokładkę mamy Minoan/Dianic, Central Valley, Blue Star, Seax, NROOGD i jeszcze parę innych tradycji nie uznawanych za Wicca w Europie.
Na prawdę nie wiem, o co tu chodzi.

Podsumowując 4/6
Książka wcale nie jest zła. Czyta się ją łatwo, lekko i przyjemnie, nie ma jakichś zastraszających błędów. Ma oczywiste braki, ale można się tego spodziewać - jest to zasadniczo książka napisana przez Amerykankę dla Amerykanów. Moim zdaniem całkiem znośna, jeśli czytelnik posiłkuje się przy jej lekturze czymś, co zostało napisane przez inicjowanego wiccanina, albo może się wręcz z taką osobą skontaktować i dopytać. Lepiej zorganizowana i przemyślana, klarowniejsza niż inny, podobny jej podręcznik. Wspomina przynajmniej o istnieniu BTW i o tym, że bez inicjacji w tradycję niektórzy mogą cię nie uznać za wiccanina i to bynajmniej nie ze złośliwości czy elitaryzmu. Mimo wszystko wciąż stawia na dużą dowolność w doborze źródeł i inspiracji, co w Tradycyjnej Wicca nie zawsze jest zgodne z prawdą.

20 września 2014

Droga czarownicy - część 7 - Dojrzewanie

Na pewno wiecie, jak ważna jest w Wicca pierwsza inicjacja. Że jest to bardzo ważny proces, że wiele się zmienia, że trzeba znaleźć odpowiedniego nauczyciela. W Internecie można znaleźć porady, jak szukać nauczyciela, jak sprawdzić, czy nauczyciel ma kompetencje. Widziałam gdzieś nawet informację z podstawami etykiety na spotkaniach i zjazdach pogańskich. W końcu - cała rozpiska jak wypada a jak nie wypada prosić o inicjację (tak, nie robi się tego mailem, zapamiętać do końca życia i nie powtarzać cudzych błędów, pięknie proszę).
Pewną zagadką zaś było dla mnie jak rozpocząć rozmowę o drugiej inicjacji. O ile przy pierwszej można się jeszcze spotkać z pewnymi podpowiedziami czy instruktażami, o tyle dalej trzeba sobie radzić samemu. Jest w tym oczywista, wręcz chłodna logika. Żeby zrobić pierwszy krok za próg, ktoś najpierw musi pomóc otworzyć drzwi i pokazać ścieżkę. Uciekając się do nie zawsze trafnych, niestety, porównań rodzinnych, adept zaczynający drogę ku pierwszej inicjacji jest w tym sensie jak dziecko, nad którym arcykapłani przejmują opiekę i odpowiedzialność, pomagają dojść do celu przez naukę i wskazywanie drogi. Jak rodzice, którzy montują boczne kółka w rowerku dziecka, żeby rower się nie przewrócił, kiedy zacznie jeździć.

Okres, w którym się znalazłam pod koniec 2011 roku to był czas, kiedy zdecydowałam, że boczne kółka należy odczepić. No i dalej pojechać samej - a do tego niestety nie ma żadnej instrukcji. Wsiadasz, pedałujesz, próbujesz zachować równowagę i, korzystając z dotychczasowych doświadczeń, jedziesz do przodu. Bo od arcykapłanki na drugim stopniu wymaga się już samodzielnego myślenia i samodzielnego działania. Dojrzałości i umiejętności samodzielnego odnajdywania ścieżki pod stopami.

W moim wypadku wyglądało to po prostu tak, że po jednym z rytuałów ja i mój arcykapłan usiedliśmy sobie w nieuprzątniętej jeszcze świątyni z kieliszkami wina w rękach i zaczęliśmy rozmawiać. O tym, co już umiem i wiem i o tym, czego jeszcze nie, ale czego chcę się nauczyć. I o tym, jak czuję, że czas odczepić boczne kółka i chociaż jeszcze trochę to zajmie, czego jestem świadoma, to czas już powoli ruszać.
(Bardzo starałam się przy tym nie wygłupić i chociaż pewnie mi nie wyszło, bo jak coś człowiek robi pierwszy raz, to zawsze się jakoś wygłupi, to spotkałam się z pełnym zrozumieniem dla moich nerwów - ufff)

Wiedziałam oczywiście, że proces ten będzie trwał długo i że nie będzie łatwy. Podobnie jak w przypadku pierwszej inicjacji proces taki następuje stopniowo i nierzadko w pewnych momentach boleśnie, a odbija się na wielu aspektach życia. Długo szukałam pracy (znaczy normalnej pracy, a nie studenckiego call-center, gdzie już siedziałam od roku), przeprowadzałam się, mieszkałam z kimś, mieszkałam sama, w mieszkaniu, na pokoju...

Jakoś tak się też złożyło, ze po odkręceniu bocznych kółek zaczęła się przy okazji jazda bez trzymanki. Kolejne osoby najpierw dołączyły do kowenu, potem od niego odeszły - z różnych względów i mam nadzieję, że tam dokąd się udały, znalazły swoją drogę. Ludzie z poza kowenu, ale wciąż ze środowiska, również bywało, że zachowywali się dziwnie... ach cóż. Jak już wspominałam, pewnie sama nie jestem lepsza, zdaję sobie sprawę, że swoje za uszami mam.

Mimo to jakoś dało się przeżyć, trochę się odseparowałam od swoich emocji związanych z innymi osobami. Może dlatego, że byłam już bardziej dojrzałą i bardziej zrównoważoną osobą, która może świadomie decydować, jakim odczuciom i emocjom chce się poddać, a jakim nie. A może dlatego, że, jak powiedział Arek, pierwsze zwątpienie i pierwsze rozczarowanie działa jak zimny prysznic, jak szczepionka, która uodparnia i trochę uniewrażliwia na kolejne, podobne sytuacje.

W każdym razie, mimo, że czasem opadały liście i czasem następowała zima, pięłam się do góry.

Ilustracja - "Ptaki zimą" - archiwum prywatne
CDN...

17 września 2014

Wierząc w powroty

Kiedy na FB pojawiła się prośba, żebym napisała coś na Czarowniczym Blogu o karmie, miałam bardzo dużo wątpliwości, czy podołam, bo to bardzo skomplikowane zagadnienie. Nie chcę się za bardzo wymądrzać na ten temat, bo nie jestem jakąś specjalistką od Indii i Środkowego Wschodu ani też nie jestem wyznawczynią religii dharmicznych, więc postaram się, po dwóch słowach wyjaśnienia o co biega, przedstawić swój punkt widzenia.

Słowo "karma" z sanskrytu oznacza dosłownie "praca". A któż to tak pracuje? My sami, ponieważ karma zakłada, że nasze intencje i nasze czyny budują naszą przyszłość - a więc my sami jesteśmy odpowiedzialni za nasze szczęście lub cierpienie. Związana jest z prawem przyczyny i skutku i zakłada, że nasze czyny, myśli i intencje "wracają do nas" w postaci konsekwencji za nie. Brzmi prosto i bardzo podobnie do wiccańskiego Prawa Trójpowrotu, ale już pierwszy rzut oka, chociażby na Wikipedię (po polsku i po angielsku), pokazuje jak skomplikowane i złożone jest to zagadnienie.

Okazuje się bowiem, że wiele religii a nawet poszczególnych wyznań w ramach tych religii ma na karmę bardzo różne spojrzenie. Wśród grup wierzących, że prawo karmy działa znajdują się ponadto takie, które trudno uznać za klasyczne religie, a raczej za filozofie i duchowe ścieżki, takie jak Buddyzm czy Taoizm. Niektóre z nich twierdzą, że cała karma - czyli to, co mamy otrzymać w zamian za to, co robimy, realizuje się w ciągu jednego życia. Inne - że pozostawiamy za sobą tak zwany "dług karmiczny" i możemy konsekwencje czynów jednego życia odczuwać w kolejnym, jako że karma jest związana z naszą duszą, a nie ciałem czy umysłem. Istnieje też pogląd, że to, kim lub czym jesteśmy teraz, to nasza karma z poprzedniego życia i jeśli dług karmiczny mówi, że powinniśmy w tym życiu np. mieć długi, bo byliśmy przyczyną czyjegoś bankructwa w poprzednim, to w tym życiu raczej nie uda się nam z tego zadłużenia wyjść.
Zainteresowanych zachęcam oczywiście do dalszych badań meandrów znaczeń i interpretacji na własną rękę, w bardziej profesjonalnych źródłach.

A co ja o tym wszystkim myślę?
Prawdę mówiąc nie wiem, co myślę. Jak wielokrotnie wspominałam, wiele rzeczy odczuwam, przeczuwam, ale trudno jest mi je jakoś intelektualnie usystematyzować. Mogę więc najwyżej napisać, w co wierzę, w co chciałabym wierzyć.

Wierzę, że prawo karmy - pracy na własny rachunek, że Prawo Powrotu istnieje i działa. Nie jestem zwolenniczką twardego powtarzania, że "co wysyłasz, to wróci do ciebie po trzykroć", bo nie wiem, jak niby można by to było zmierzyć. Na pewno przecież nie jest tak, że jak złamiesz komuś rękę, to on ci złamie trzy ręce. Już bliższa jest mi interpretacja, że cokolwiek człowiek zrobi w jednym ze światów - fizycznym, mentalnym i astralnym, to wraca do niego we wsztskich trzech, choć i ona wydaje mi się niedo kulawa. Wierzę jednak, bardzo mocno, w konsekwencje naszych czynów i to, że odbijają się one na nas. Każda akcja wywołuje reakcję, a reakcja - odrzut. Wierzę, że to, co robimy odbija się na nas, na wszystkich i na nas samych.

Bardzo chcę też wierzyć, że przynajmniej większość naszych czynów znajdzie oddziaływanie - a więc i konsekwencje w ciągu jednego życia. Myśl o tym, że można być dobrym, uczynnym człowiekiem, starającym się powtrzymać od złośliwych myśli i szkodzenia innym cały czas zbiera plony, podczas gdy człowiek mściwy, złośliwy,  no wredny, po prostu, ma obfite plony, wydaje mi się szaloną niesprawiedliwością. I w dodatku kojarzy mi się ze zgoła inną bajką, gdzie należy w dobroci swojej cierpieć, by sprawiedliwość spotkała nas dopiero po śmierci. Nie moją bajką, zdecydowanie. Co prawda wiele rzeczy nie będzie dla nas widoczne. Ale wierzę, że nawet jeśli konsekwencje nie są widoczne gołym okiem, jakoś odciskają piętno na naszej duszy, psychice, umyśle i że zawsze w jakiś sposób ponosi się tę odpowiedzialność.

Wierzę w to, ponieważ gdybym wierzyła, że Prawo Powrotu może w znaczący sposób przenosić się i działać między żywotami, to już ocierałoby się o predestynację i zaprzeczałoby sensowi robienia w życiu praktycznie czegokolwiek. Bo z jednej strony - można by było uniknąć w tym życiu konsekwencji za to, co w nim robimy - poczekałyby do następnego wcielenia. Ale to by oznaczało, że w tym wcieleniu musimy "odpokutować" za wszystko, co zrobiliśmy w poprzednim. Jaki jest więc sens, żeby postępować "według Woli, nie krzywdząc nikogo"? Jaki jest sens obdarzać Miłością i Zaufaniem? Nasza następna inkarnacja i tak nie będzie o tym pamiętać, co najwyżej będzie cieszyć się z wypracowanych przez nas zysków. Z kolei bardzo łatwo jest zrzucić na nasze poprzednie wcielenie wszystkie nasze grzeszki, niepowodzenia i lenistwo.
Popadłeś w uzależnienie? - taka karma.
Nie możesz znaleźć pracy? - taka karma.
Oblałeś ważny egzamin? - trudno, taka karma.
W końcu wszystko, co nas spotyka, to efekt karmy z poprzedniego wcielenia - więc po co się starać i robić cokolwiek?
Bardzo, ale to bardzo nie podoba mi się taka interpretacja.

Wiccanie w większości wierzą w wędrówkę dusz, wierzą w światy niematerialne i możliwość wpływania na nie. Jednak tak samo kochają świat materialny i to życie, w którym akurat przyszło im teraz żyć. Dlatego nie negujemy naszej fizyczności, jak to się dzieje w niektórych religiach. Nie jesteśmy zapatrzeni jedynie w ducha, odrzucając cielesność i jej uciechy. Staramy się żyć najpełniej jak się da w czasie, który mamy, z całą świadomością, że co robimy wróci do nas. W tym lub - ewentualnie - w przyszłym życiu.

A wy jak myślicie?

Ilustracja z serwisu spiritual-knowledge.net

15 września 2014

Niebezpieczna wiedza

Ostatnio bardzo nośnym tematem było wszystko, obracające się wokół hasła "Stop pedofilii". Postanowiłam więc pochylić się nad podobnym hasłem "Stop uśmiercaniu dzieci". Nieee... nie chodzi mi o aborcję, to jest temat za szeroki, żeby go omawiać w jednym ciągu z pedofilią (chociaż niektórzy potrafią robić takie wolty).

Ale pomyślałam sobie, żeby tym hasłem promować zebranie 250 tysięcy podpisów pod wnioskiem zmiany prawa karnego, tak aby pod groźbą utraty wolności zakazać namawiania nieletnich do popełniania samobójstw tudzież pójścia na wojnę. Brzmi sensownie, prawda? W końcu wszystkie dzieci nasze są, a nakłanianie do udziału w wojnie, zbrojnych powstaniach tudzież do targania się na własne życie dzieci właśnie, w naszym kręgu kulturowym jest powszechnie uznane za naganne. Każdy więc podpisze projekt ustawy opatrzony tytułem "Stop uśmiercaniu dzieci".

Dodatkowo byłoby to w zgodzie z nauczaniem Świętej Matki Kościoła. W końcu nawiązuje to do naszej dobrej tradycji obrony dzieci przed złem i cywilizacji śmierci, a w dodatku odróżniałoby nas, którzy swoją kulturę opieramy o Świętą Matkę Kościół, od tych islamskich złych terrorystów, a fe!

Po zebraniu zaś tych podpisów i złożeniu projektu w Sejmie możemy już, jako osoba inicjująca projekt, wystąpić przed posłami i uargumentować naszą sprawę. Wygłośmy zatem tyradę, jak zmieniona ustawa będzie dbała o bezpieczeństwo naszych kochanych milusińskich. Wyłóżcie sobie bowiem - dzieci nasze polskie są w niebezpieczeństwie! Oto grupa ludzi, bezczelnie mieniąca się nauczycielami od "języka polskiego" wykłada naszym dzieciom literaturę iście szatańską! Podsuwa ona, jak się na barykadę rzucić i umrzeć za ojczyznę, jak wszczynać burdy i w ich efekcie ginąć. Tudzież jak popełnić samobójstwo strzałem z pistoletu w głowę. Wszak to jasne, że "Cierpienia młodego Wertera" zawierają sobie wprost instruktaż, jak pozbawić się życia! Przecież oczywistym jest, że dziecko, jak tylko posiądzie wiedzę, jak zostać Winkelriedem Narodów, będzie chciało rzucić się na moskalskie bagnety (wielkie ryzyko w dzisiejszej sytuacji geopolitycznej!)! Wiedzy takiej dzieci mieć nie mogą, bo jeśli tylko będą ją miały, to zaraz ją wykorzystają i się powieszą, albo nadzieją na czyjeś ostrze. Bo wiedza o zagadnieniu wiąże się z chęcią natychmiastowego jej zweryfikowania w życiu.

Dzięki wprowadzeniu proponowanych zmian do kodeksu karnego będzie można ukrócić tę szkodliwą propagandę, dla niepoznaki tylko zwaną "edukacją". Literatura romantyczna i rokokowa powinna być dostępna tylko dla ludzi dorosłych (i najlepiej tylko w małżeństwie). Ludzi zaś nauczających nasze dzieci takich świństw będzie można posadzić w więzieniach, tam, gdzie ich miejsce, oddając pole nauczania o jedynie słusznej literaturze rodzicom w zaciszu domostw i księżom na kazaniach - tak jak to było w tradycji, historii i tak, jak być powinno.

A teraz wyobraźcie sobie, że taki pomysł jest szeroko dyskutowany w mainstreamowych mediach, w tramwajach i na ulicach, zaś samemu Sejmowi naszej Jedynej Biało-Czerwonej i Niepodległej debata i głosowanie nad takim projektem zajęły 2 dni.

Albo ja tu czegoś nie rozumiem, albo to ze mną jest coś nie tak.
 
Ilustracja - kadr z filmu "Zakochany Goethe"

12 września 2014

Droga czarownicy - część 6 - Spokojny rozwój

Kowen jakoś przetrwał, chociaż skład został znacznie okrojony. Sama nie wiem, jakim cudem, ale może faktycznie, trzeba było od początku zaufać Bogom, że jakoś się nami zaopiekują. Że poprowadzą mnie dalej i że w kowenie pozostaną tylko te osoby, które faktycznie chcą w nim być. W każdym razie po całym tym stresie, nie przespanych nocach, łzach i rozczarowaniach nastąpił w końcu spokój. Nie tak od razu, to oczywiste, że zszarganych nerwów nie da się tak łatwo połatać. Ale stopniowo, powoli, krok za krokiem sytuacja wróciła do takiej, jaka powinna, przynajmniej w moim odczuciu, być.

Pewien moment przełomowy nastąpił, w moim odczuciu, w Midsummer 2010 roku. Pojechaliśmy wszyscy w miejsce dalsze nieco od cywilizacji, niż dotąd. Byliśmy prawie sami, a jednak nie całkiem sami, co zawsze, jak wiecie, jeśli kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, działa jak bufor i rozluźnia atmosferę. Pogoda - piękna. Był moment na oddech i moment na pracę. Usłyszało się parę szczerych, wstrząsających słów. Tu się popłakało, tu się pośmiało. Generalnie po tym Midsummer wszystko się unormowało, popłynęło.

Mam wrażenie, że to właśnie w tamtym czasie zakończyła się moja inicjacja pierwszego stopnia. Bo jeśli inicjacja to proces, to patrząc za siebie - tam właśnie proces inicjacji przeszedł w coś innego. Już wtedy to czułam, a raczej miałam nadzieję, ale dopiero dzisiaj, po latach mogę stwierdzić z pewnością. Wówczas proces inicjacyjny przekształcił się w proces rozwoju. Powolnego wzrastania. Stopniowego dojrzewania.
Jednym słowem coś, co można by określić jako "bez szału".

Brzmi nudno? Ależ nie! Było szalenie ekscytująco!
Poznawałam nowe rzeczy, nowe warsztaty, nowe pathworkingi.
Robiłam coraz więcej rzeczy w rytuale.
Robiłam i wiele rzeczy poza rytuałami. Spotkania. Warsztaty. Zjazdy.
Wszystko to pozwoliło mi poznać nowe osoby, nawiązać nowe kontakty, rozwinąć nowe znajomości, rozpalić nowe przyjaźnie.
Oczywiście naiwnym by było, gdybym nie napisała o tych chwilach, kiedy nie było różowo, bo wiadomo - nigdy nie jest idealnie do końca. Niektóre rzeczy są trudne. Niekiedy ludzie są trudni. W pewnym momencie przyszło nauczyć się i tego, że ludzie bywają złośliwi. Zawistni. Przebiegli. Uparci. Albo po prostu hejtują (nie chcę pisać, że są nienawistni, bo to dość mocne stwierdzenie, ale fakt - zachowanie internautów drugiej świeżości w realu też się zdarza).

Mimo wszystko był to czas przede wszystkim względnego spokoju, który pozwolił na naukę na plusach i na błędach, cudzych i własnych. I to nie tylko w Wicca. We wrześniu 2011 roku, po wielu przebojach i burzach (wszystkich, którzy ucierpieli przy okazji po raz kolejny z tego miejsca przepraszam) ukończyłam szanowaną wyższą uczelnię z tradycjami, po czym oddaliłam się od niej, z moim dyplomem magistra biotechnologii w ręce, w podskokach. Nie żebym miała coś przeciwko mojej Alma Mater, co to, to nie, ale dosyć to dosyć.
Świętowałam prawie miesiąc, po czym przyszedł wreszcie czas na poważne decyzje.
Trzeba rozwijać się dalej. Trzeba przestać myślami wracać do szkoły. Trzeba stanąć nogami na ziemi i znaleźć w sobie dojrzałość. A zdobytą wiedzę przekazywać dalej. Czas zacząć się do tego przygotowywać.
Czas porozmawiać o drugiej inicjacji.

Hol Wydziału Biologii UAM z kultowym bananowcem

CDN...

10 września 2014

Zmiany w toku

Wiem, że w ostatnim tygodniu moja aktywność na blogu ciutkę spadła, ale poprawię się, obiecuję. Kolejne notki są w przygotowaniu, pozwolę zaś sobie w tych przygotowaniach zrobić małą przerwę, żeby napisać kilka słów o zmianach, które wkrótce na blogu.

Przede wszystkim - zmieni się szata graficzna! Mam nadzieję, że uda mi się zdążyć przed Równonocą. Krzyczę o ty i ostrzegam, żeby ktoś widząc zupełnie inny wygląd strony nie wystraszył się i nie pomyślał, że wszedł w jakiś inny link. Blog Czarowniczy nadal pozostanie taki sam, tylko nabierze troszeczkę bardziej jesiennego wyrazu.

Cykl "Droga czarownicy" będzie się powoli niedługo kończył, mam nadzieję, że nie zanudzam Was za bardzo do tej pory. Pojawi się natomiast nowy, za to z całą pewnością nieregularnie aktualizowany dział z recenzjami. Wiele osób ciągle mnie pyta co myślę o takiej czy innej książce. Że książek wiccańskich praktycznie nie czytuję (idąc za własną poradą ;) ) często trudno mi cokolwiek o nich powiedzieć, ale stwierdziłam, że najwyższy czas to zmienić. Niedługo na górze pojawi się zakładka, pod którą będą się pojawiać recenzje nie tylko książek, ale również stron internetowych - myślę, że warto pisać i o nich, bo dzisiaj tekstów o Wicca szukamy głównie w Internecie, dopiero w drugiej kolejności w książkach, więc mam nadzieję, że moja opinia pomoże wybrać rzetelne źródła.

Mała zmiana wystąpi w tym miesiącu w WKD. Tym razem spotykamy się 27 września, ale nie pod Rotundą, a w Pubie Bolek na Polach Mokotowskich, o godzinie 14:00. Spotkanie jest związane z tym, że tego dnia w Warszawie koncert zagra zespół Omnia - popularny wśród pogan i czarownic. Spodziewamy się więc w Warszawie najazdu wiedźm, nowych znajomych i starych przyjaciół. Więcej informacji znajdziecie na stronie wydarzenia na Facebooku.

I na koniec chciałabym podziękować pięknie wszystkim czytelnikom - od 2 miesięcy blog pobija swoje kolejne rekordy klikalności. Cieszę się, że podoba się Wam to, co dla Was piszę i że chętnie wracacie na moją stronę.
Dziękuję!
 

3 września 2014

Nie jestem kobietą!


Pochłonęła mnie ostatnio na trochę blogosfera, zwłaszcza ta młócąca tak zwane tematy bieżące (społeczne czyli) i nie tylko. Piszę więc ten wpis, coby się trochę oczyścić po tym eksperymencie psychicznie, bo trochę słabo mi się zrobiło na myśl, ile razy można wałkować to samo. To samo, czyli: gendery, filmy o superherosach, aborcję i antykoncepcję, tęczę w Warszawie, miszczostwa w gałę i 50 twarzy Greya. Wszystko z towarzyszeniem rozważań na temat roli kobiet i byciu hetero tudzież ich braku w wyżej wymienionych.

Nie, żebym ja się miała na co uskarżać - jestem młoda, biała, hetero, pracuję od 8 do 16 przy kompie i na jedzenie mi wystarcza (tylko ta religia jakaś dziwna ;) ). Nie, żebym miała jakiś problem do osób, które młode, białe, hetero lub zatrudnione nie są - bo każdy kto mnie zna choć troszeczkę wie, że tak nie jest. Nie jest to też tak, że starzy, kolorowi, LGBT i bez pracy nie mają pod górę, bo wszyscy doskonale wiemy, że mają.
Ale może zamiast celebrować te różnice i ciągle o nich nawijać, co tylko uwydatnia i utrwala, może w końcu dojrzejemy i przejdziemy nad tym do porządku dziennego?

Ile można w końcu wałkować, że kobiety też mogą się interesować sportem i wiedzieć, co to spalony (nie tylko kotlet), że geje mogę tworzyć stałe związki (szok!), że filmy o bohaterkach mają mniejszy budżet niż te o bohaterach (zwłaszcza na scenariusze, mam wrażenie) i że "gender" to po prostu co innego niż "sex", ale jedno drugiego nie wyklucza (odkrycie Ameryki).

Ilustracja pochodzi z serwisu Polskiego Radia

Stąd mój wielki comming out. Nie jestem kobietą! Przynajmniej społecznie. Nie chcę być kobietą, rola "baby" mi nie odpowiada "Faceta" z resztą też nie. Jestem człowiekiem. Po prostu.
Jestem pracownikiem w pracy. Jestem klubowiczem na imprezie. Jestem graczem na sesji. Jestem bloggerem w Internecie. Jestem geekiem, trochę nawet nerdem. Czy na prawdę trzeba przypominać, że kobiet w branży IT jest mniej - ale też są, na każdym kroku? Albo że rzadziej interesują się  grami, ale, wow, są kobiety, które też nawalają w WoWa? Dalej - że są faceci, który interesują się modą, geje grają amantów, imigranci, którzy płynnie władają poprawną polszczyzną?
W końcu im więcej na takie tematy rozprawiamy, im więcej uwagi im poświęcamy, tym te podziały stają się bardziej wyraźne.
Chyba jesteśmy już na tyle dojrzali, żeby stwierdzić w końcu, że w życiu społecznym nie ma kobiet i mężczyzn, białasów i kolorowych, "normalnych" i "nienormalnych", tylko są, do jasnej anielki, ludzie? W końcu wymienione przeze mnie cechy nie wpływają na to, jakim ktoś jest pracownikiem, jakie ma hobby, czym się interesuje, co lubi jeść na drugie śniadanie.

Kobietą to ja sobie mogę być w innych sytuacjach. Tam, gdzie moja płeć i orientacja mają znaczenie. I bardzo lubię nią być! Szalenie lubię być kobietą w swoim związku. Uwielbiam być kapłanką swoich Bogów. Ale to w zasadzie tyle. No, liczę się jeszcze ze swoją przyszłą rolą kobiety ciężarnej - bo mężczyzna choćby nie wiem, jak by się starał, to nie podoła (kwestia sex, a nie gender ;) ). Generalnie w pozostałych obszarach mojego życia ja w ogóle nie odczuwam i chyba nawet nie chcę odczuwać bycia kobietą. Bo pracuję, piję piwo, jem, gram, oglądam telewizję i klnę, jak się wkurzę, tak, jak inni ludzie.

Szanujmy nawzajem swoje różnice. Ale celebrujmy podobieństwa.
Ilustracja z serwisu CWLC

1 września 2014

Kadzidła - teoria i praktyka

Ostatnio znalazłam artykuł, który powstał w związku z warsztatem dotyczącym kadzideł, odbywającym się w Biskupinie, na WSG w lutym 2012 roku. Trochę go przeredagowałam, żeby móc go tutaj wrzucić. Miłej lektury!


Kadzidła od wieków wykorzystywano w praktykach religijnych. Prawdopodobnie na początku używano go na Bliskim Wschodzie, skąd, najpewniej szlakami handlowymi i drogą podbojów dotarły do Grecji i Rzymu, a dalej rozniosły się po Europie. Więcej o historii nie będę tutaj pisać, bo można o tym doczytać w bardziej specjalistycznych źródłach.

Kadzidło w rytuałach wiccańskich służy do oczyszczenia dymem (powietrzem), często również interpretuje się użycie kadzidła jako oczyszczenie również ogniem, ze względu na tlące się, gorące węgle. Generalnie dym kadzidła w większości religii uważane jest za narzędzie z jednej strony oczyszczenia, z drugiej strony - błogosławieństwa. Jako coś, co się spala, a przez to poświęca Bogom, może być również traktowane jako ofiara. Z dymem kadzidła czy spalania ofiar wiąże się wiele wierzeń. Na przykład jeśli dym unosił się do nieba - do Bogów, ofiara była uważana za przyjętą, jeśli rozchodził się na boki, był to znak, że Bogowie odrzucają dar. Istnieje również kapnomancja, czyli wróżenie z dymu kadzidła, bądź świętego ognia. Nie bez znaczenia jest też przyjemny zapach, który ma za zadanie pobudzać nas, wprowadzać w odpowiedni nastrój i ułatwiać wejście odpowiedni stan umysłu podczas medytacji czy rytuału.

Kadzidła sypkie spala się na węgielkach. Dziś zwykle używa się prasowanego węgla drzewnego, takiego jak do fajek wodnych. Ważne jest, by węgle były gorące i tliły się, a nie paliły ogniem. Na gorących węglach kładzie się proszek, który podczas spalania ma dawać wonny, przyjemny w zapachu dym. Podstawą większości kadzideł są 3 elementy - żywica, zioła i olejki eteryczne.

Żywice
Żywica to substancja pochodzenia roślinnego, gęsty sok pochodzący z wiązek przewodzących drzew. Do kadzideł zwykle używa się kupnych, dobrze wyschniętych i wstępnie oczyszczonych żywic, choć można również w tym celu zbierać żywicę z drzew (wtedy mogą jednak nie dawać tak miłego zapachu). Żywica spala się bardzo powoli, często najpierw częściowo mięknie pod wpływem temperatury. Większość żywic, wydziela intensywny, głęboki zapach. Przez swoje powolne spalanie powodują, że kadzidło tli się długo, dając dość dużo dymu.
Przykłady żywic:
- olibanum - z drzew z rodzaju kadzidla Boswellia, oznacza kadzidło po grecku
- kopal - oznacza kadzidło w języku nahuatl, odmiany pochodzą z Afryki, Nowej Zelandii i Południowej Ameryki
- smocza krew - pochodzi z Calamus Draco - palmy sudańskiej i indyjskiej, Dracaena cinnabari (Sokotra) lub Dracaena draco (drzewo zwane smokowcem - Wyspy Kanaryjskie)

Zioła w kadzidłach
Ziołami można nazwać wszystkie rośliny, które zawierają substancje chemiczne, wpływające na metabolizm człowieka, wykorzystywane w medycynie, aromaterapii lub jako przyprawy. No i w magii, oczywiście. Z roślin, zależnie od rodzaju i gatunku oraz znaczenia, możemy wykorzystywać prawie wszystko. Korzeń mandragory, łodygę kopru, liście lauru, korę cynamonu, kwiat rumianku, pąk róży i tak dalej... Trzeba jednak zachować ostrożność z roślinami mającymi trujące związki - jeśli chcemy ich użyć należy upewnić się, czy nie wydzielają się one z dymem. Tutaj, w przeciwieństwie do naparów i syropów nie jest aż tak ważny skład chemiczny ani smak, ale wydzielany podczas palenia zapach i znaczenie magiczne. I tak dodamy liści laurowych do kadzidła z zaklęciem na sukces, płatki róży na miłość. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że zapach palonej rośliny może być inny od zapachu świeżej i jeszcze inny - od ususzonej. Zwykle dodaje się dobrze ususzone części roślin do kadzideł. Można również dać nieco świeższe, będą miały trochę inny zapach i będą dawać dużo dymu. Zwykle się jednak tego nie robi, bo kadzidła przygotowuje się zazwyczaj w większej ilości niż "na jeden raz", a rośliny pełne soków mogłyby się zepsuć podczas przechowywania. Rośliny i zioła w kadzidłach wzmacniają intencję i siłę naszych zaklęć, zależnie od energii, jaką w sobie mają, a jaka wydziela się wraz z dymem, podczas ich spalania. Zmieniają również zapach kadzidła. Jak pisałam wcześniej - zwykle daje się do kadzidła wysuszone rośliny, więc spalają się dosyć szybko i kadzidło złożone jedynie z takich ziół dawałoby mało dymu.

Olejki
Olejki eteryczne, to związki organiczne rozpuszczalne w tłuszczach, o intensywnym zapachu, pochodzenia roślinnego lub zwierzęcego. Część z nich stosowano kiedyś w perfumach, nie tylko jako substancje zapachowe, ale i utrwalacz, na przykład piżmo (główny składnik muskon), czy ambra. Czyste olejki można uzyskać w dwojaki sposób: przez destylację płynnych składników komórek (tzw. naturalne) lub za pomocą reakcji chemicznych, które pozwalają na uzyskanie tego samego związku (tzw. sztuczne). W jednym i w drugim wypadku olejki są zanieczyszczone pozostałościami po procesach obróbki, dlatego większość osób woli stosować droższe, ale przyjemniejsze w zapachu przy paleniu olejki naturalne. Z kolei niektóre substancje są już niedostępne obecnie (wspomniana ambra - ze względu na ochronę kaszalotów), dlatego jej składniki syntetyzuje się dziś na potrzeby przemysłu perfumeryjnego chemicznie.
W kadzidłach olejki dodaje się dla dodatkowego zapachu oraz dla właściwości magicznych zapachu. Dodatkowo, jak wspomniano wyżej, mogę być stosowane jako utrwalacz. Inną rolą jest łączenie i zlepianie składników, gdyż zarówno żywice jak i zioła dodaje się do kadzideł suche.

Przygotowywanie kadzideł
Zestaw minimum dla typowego kadzidła to jedna żywica, jedna roślina i jeden olejek. Dla mnie taką dobrą proporcją jest mieszanie jednej porcji żywicy na 2 porcje ziół (dobrze użyć jakiejś miary, np łyżeczki) i 3-4 krople olejku. Oczywiście proporcje można trochę zmienić, zależnie od oczekiwanego efektu.
Jeśli nie mamy jeszcze ulubionego przepisu, lub chcemy stworzyć nowy, będzie nam potrzebna kadzielnica z węgielkiem, przydałby się też jakiś moździerz lub inne narzędzie do rozdrabniania składników i łyżeczka używana do kadzideł lub plastikowa, jednorazowa - brzmi dziwnie, ale uwierzcie, będzie się cała lepić po pracy.
Do tego przydałoby się coś do pisania.
Zaczynamy od wybrania żywicy i rozdrobnienia jej, potem dodajemy odpowiednią ilość ziół i wymieszania z żywicą. Każdą dodaną porcję i ilość czegokolwiek - zapisujemy. Nie przejmujemy się kaligrafią - możemy jeszcze kilkukrotnie potem dodawać tego samego składnika, więc przepis trzeba uaktualniać. Oczywiście najpierw używamy tylko małej ilości składników i używamy palców lub czubka łyżeczki, żeby przenieść dosłownie odrobinkę powstałej mieszanki na węgiel i sprawdzenie zapachu. Po sprawdzeniu zapachu, modyfikujemy kadzidło, znów sprawdzamy i tak dalej... każdą modyfikację zapisując. Pod koniec tego procesu otrzymamy pokreśloną kartkę z zapisanymi proporcjami i małą garstkę kadzidła. Używamy więc łyżeczki i kompletnego minimum matematyki, żeby, uwzględniając proporcje z przepisu, stworzyć odpowiednią ilość kadzidła. Rozdrabniamy, mieszamy, sprawdzamy po raz ostatni czy to to, o co chodziło i voila!
Możemy już schować wszystko do szczelnego pojemniczka i przechowujemy w suchym miejscu, poza zasięgiem dzieci i zwierząt.