26 listopada 2014

Czas Niczyj

Nazwałam w poprzednim wpisie obecną porę roku "Czasem Niczyim", więc czas chyba się ustosunkować i rozszerzyć to, co miałam na myśli, kiedy o tym mówię. Bowiem czas między Samhain i Yule to dla mnie czas szczególny. Wiem, że mówi się, że Samhain jest dniem poza czasem, nie należy ani do starego ani nowego roku. Dla mnie trochę poza czasem leży cały ten wyjątkowy okres późnej, szarej listopadowej jesieni.
Z całego serce go nie cierpię, a nawet kocham niecierpieć.

Jak Natura niezmiennie nas uczy, każda część roku, każdy moment jest ważny i cenny. Późna jesień jest czasem chyba umyślnie najokropniejszym z nich. Nie jest już przyjemnie ciepło, ale też jeszcze nie jest porządnie zimno, żeby wymrażało komary, muchy i zarazki, tylko taki ciągły, upierdliwy pośredni chłodek, owocujący to opryszczką, to katarem na zmianę.
Do tego "noc polarna", czyli niezależnie od tego, kiedy wychodzisz z domu do roboty i do niego wracasz - zawsze jest ciemno. I nosisz w sercu zalążek najczystszej zazdrości dla uczniów, studentów, emerytów i w ogóle tych, co mają przywilej oglądania świata za dnia, w słońcu.
Oczywiście, to "słońce" to też spore nadużycie, bo przecież albo pada, albo jest mgła, albo pada i jest mgła. Liście już opadły z drzew i zieleń trawy straciła soczystość, a śnieg, który odbijałby chociaż te ułamki światełka, jeszcze nie spadł, więc wszędzie szaro, buro i ponuro. Też macie czasem wrażenie, że świat jest przybrudzony? Poplamiony? Jakby na szkic ołówkiem wylać herbatę.

Powoli pojawiają się w mediach reklamy świątecznych produktów czy innych promocji, ale świątecznego klimatu brak. O ile się nie mieszka w centrum handlowym, oczywiście. Nikt jeszcze nie zakłada lampek, nie stawia choinek, nie lepi pierogów, ba! nawet mało kto zaczął się zastanawiać nad prezentami dla bliskich. Przesilenie Zimowe wydaje się tak odległe, mimo że złota jesień i Zaduszki były już przecież dawno temu.
Podsumowując - ciemno, zimno i do domu daleko.

Jak napisałam wyżej, według mnie ta późna jesień umyślnie jest tak ponura. To jest ten czas, kiedy powinniśmy się układać do zimowego snu. Nie jak niedźwiedzie, oczywiście, ale w naszej naturze, uświęconą wiekami tradycji i jeszcze dłuższymi wiekami ewolucji, że zimą nasza aktywność się obniża. Brak światła popycha nas w objęcia snu i znużenia, każda dodatkowa (nad)godzina pracy męczy bardziej, niż ta przepracowana wiosną. Chciałoby się mieć wtedy więcej czasu dla siebie, uspokoić się, nadrobić nieprzeczytane książki i nieobejrzane filmy, wrócić do robótek ręcznych. Wiecie, te słynne "długie jesienne wieczory". Jest to czas, w którym, dla zachowania zdrowia, przede wszystkim psychicznego, powinniśmy zrobić coś dla siebie a przede wszystkim - odpuścić sobie troszeczkę. I zawsze staram sobie trochę odpuszczać, ale nie każdego roku mi się to udaje. Trzeba być cały rok tak samo radosnym, pełnym zapału pracownikiem, a sztuczne światło z tych paskudnych biurowych świetlówek średnio pomaga, ech...

A powinniśmy mieć przecież taki moment, żeby móc się skupić na swoim wnętrzu. Jak mawiają wiccanie, czas, w którym zasypia natura, to okazja do poszukiwania Boskiej Iskry w sobie. Dla zrozumienia, że Bogowie są immanentni, że znajdują się w każdym z nas i że choć świat czasem jest ponury, to w nas właśnie drzemie moc, która jest zdolna przebudzić Boga Słońce i poruszyć Matkę Ziemię. Bądźmy jednak szczerzy - czy tak na prawdę pozwalamy sobie na chwilę oddechu i zasłuchanie się w samych siebie w te zimne i ciemne wieczory?

I dlatego właśnie nie cierpię tego Czasu Niczyjego. Po Samhain i przed Yule, tego najciemniejszego, najbardziej szarego, najbardziej ponurego w roku.
Ale też kocham go za to, że jest taki moment, w którym mam powody do długiego spania, zalegania na kanapie, długich kąpieli. I że pozwala mi się wtedy zastanowić kim jestem, bądąc jednocześnie wcieleniem Bóstwa.

Niektórzy nie zauważają nawet tego czasu - ten tegoroczny już niedługo się skończy. Pojawia się pierwszy śnieg, zakładanie światełek trwa, a w przyszłym tygodniu będzie trzeba się zebrać w sobie i upiec pierniczki!
Do tego czasu - pozwólmy sobie na oddech i na odrobinkę zimowego snu.
Po prostu - bądźmy dobrzy dla siebie samych.

Ilustracja pochodzi z archiwum prywatnego

PS. Linki do nowych wpisów zawsze najszybciej na stronie Czarowniczego Bloga na Facebooku!

25 listopada 2014

Po co wiedźmom nadgodziny?

Wpis troszeczkę na luzie, bo jeszcze wracam do siebie po zatrważającej ilości nadgodzinów. Nadgodziny, niestety, przydarzają się czarownicom w takim samym stopniu, jak i wszystkim innym ludziom, więc czasem trzeba się nad nimi pochylić.

Dlaczego wiedźmy zostają po godzinach? Przede wszystkim czasem szef prosi. Oczywiście można odmówić, bo zmusić cię do niewolniczej pracy zgodnie z Kodeksem nikt nie ma prawa, ale jeśli szef ładnie prosi, to się nie odmawia. Po prostu. Na wszelki wypadek.

Poza tym niezostawanie po godzinach to też w pewnym sensie podcinanie gałęzi, na której siedzą wszyscy, bo jak projekt nie będzie na czas, to klient nie da kasy i firma upadnie, a nam nikt dofinansowania z budżetu państwa nie da. Pracownicy IT nie mają raczej przebicia w Warszawie pod Sejmem - słyszeliście kiedy o programistach rzucających brukiem, albo testerach podpalających opony? No właśnie.

Nadgodziny wiążą się z pieniądzami. A to dobrze, bo w grudniu są Święta. Jakie? Nieważne, wszak wiedźmy świętują je wszystkie, jak nie ze sobą, to z rodziną, jak nie z rodziną, to z przyjaciółmi i tak trzeba wszystkim kupić prezenty. W dodatku samoloty, autobusy i inne są drogie, a wiedźmy dużo podróżują.

W końcu ktoś musi zadbać, żeby Was wiedźma nie zaspamowała na blogu. Żeby się przymknęła raz na jakiś czas i nie dawała nowych wpisów. W końcu czarownica po nadgodzinach musi jeszcze czasem zadbać o kowen, spotkania, jedzenie i sen (przynajmniej część normalnej długości czarowniczego snu), więc chociaż z czymś musi zwolnić. Zwłaszcza, że jest czas niczyi, między Samhain a Yule, i w normalnym stanie czarowniczy organizm wpadłby w marazm i układanie się do zimowego letargu związanego z niedoborem UV. Czas ratować się solarium.

W związku z czym możecie podziękować nadgodzinom, które sprawiły, że Blog Czarowniczy zwolnił nieco obroty, ale nie cieszcie się za bardzo, bo wkrótce nadgodziny się skończą, a Sheilusia powróci na blog z wpisami przynajmniej 2 razy w tygodniu. Do zobaczenia ponownie wkrótce!


PS. Jeśli chcesz być na bieżąco z wpisami i wydarzeniami dotyczącymi Czarowniczego Bloga daj mu łapkę na Facebooku!

16 listopada 2014

Wielki Błękit

Ostatnio pisałam o swoich wrażeniach z lektury stosunkowo nowej na naszym rynku, więc na chwilę (jak się okazało - bardzo długą) wróciłam do klasyki. Książka znana i przez wielu lubiana od lat, w Polsce ukazała się dopiero w 2008 roku, jako przekład drugiego już, poprawionego wydania z 2002 roku. Wydało ją wydawnictwo Caridwen w tłumaczeniu Magdaleny Skomro i tym razem udało mi się dorwać do polskiego wydania, więc mogłam zwrócić na nie uwagę. Przed wami obszerna recenzja Wielkiej Niebieskiej, czyli Księga Czarostwa Bucklanda Raymonda Bucklanda.

Niestety, polskie wydanie wydaje się być nie dość staranne. Pomijam błędy w druku, czy drobne literówki, które mogą się przydarzyć każdemu. Zarzuty mam głównie do tłumaczenia, bo ewidentnie tłumaczka nie zna tematu, którego dotyczy książka. Pojawiają się takie kwiatki, jak określenie "skryby" czy też "sekretarza" "Pisarzem", syberyjscy Jakuci określeni zostali jako "Yakutowie", nie mówiąc już o moim ulubionym "w północnej kwaterze znajduje się kaplica". Anglosaskie jednostki miar - cale, stopy, uncje, kwarty, też nie ułatwiają lektury, bo, choć rozumiem, że czasem warto ich nie przeliczać, to pojawiały się fragmenty, gdzie po prostu przeszkadzają. Fatalny byk pojawia się w dedykacji "Dla Tary, pamięci Sciry i Olweny". Wszystkie znaki na niebie i ziemi, jak również logika i zdrowy rozsądek podpowiada, że Buckland chciał książkę poświęcić pamięci swoich inicjatorów, a imię, którym podpisywał się Gardner - Scire (łac. wiedzieć) zyskało jakąś pokręconą, żeńską formę. Najgorszy zaś ze wszystkiego jest błąd... na okładce. Czytamy na niej bowiem, że mamy do czynienia z "Księgą Czarostwa Buckland'a" a taka pisownia jest niezgodna z zasadami zapisu i odmiany obcojęzycznych nazwisk. Kosz-mar-ne.

        


Książka ta jest specyficzna, jeśli chodzi o jej autora. W momencie jej pisania Raymond Buckland był co prawda inicjowanym wiccaninem, jednak od wielu lat już nie praktykował tego, co otrzymał od kowenu Gardnera. Dość szybko porzucił gardneriańską Wicca i, jeśli mogę sobie pozwolić na taką uwagę, mam wrażenie, że nie do końca zakumał o co w niej chodziło. Stworzył zaś własną tradycję, Seax-Wica, która tradycyjną Wicca nie jest i... chyba to on był tą osobą, która rozpoczęła, a na pewno się przyczyniła do wielkiego bałaganu nomenklaturowego.
W wstępie do poprawionego wydania czytamy na przykład: "Czarostwo, czyli wicca, jest starą religią i praktyką, która wyprzedza w czasie chrześcijaństwo." - nie, nie jest. Buckland powinien to wiedzieć, jeśli nie w 1986 roku, to wtedy, kiedy wydanie było poprawiane. Ze wstępu dowiadujemy się też, że: "Do czasu ukończenia przez ciebie tego kursu (...), uzyskasz wiedzę odpowiadającą Trzeciemu Stopniu Wtajemniczenia w tradycji gardneriańskiej lub jej podobnej." - czy to wymaga komentarza?

W pierwszym rozdziale, dotyczącym historii i filozofii czarostwa, autor brnie dalej i głębiej, zatapiając się w teoriach Margaret Murray, z "Młota na Czarownice" przeskakuje do Salem... typowe błędy flufików z lat 90-tych. Teraz wiem, skąd się wzięły. Jeśli nie musicie, nie czytajcie historii czarostwa w tej książce. Przemęczyłam się już za was.
Warto wspomnieć tutaj o skromności Bucklanda. W całej książce bardzo chętnie cytuje sam siebie i  przepisuje szerokie ustępy swoich innych dzieł. Po raz pierwszy na stronie numer 19, przy czym, jeśli odejmiemy notę o autorze, wstęp, wstęp do poprawionego wydania, stronę tytułową, okaże się, że jest to w tekście strona 4. Słownie - czwarta. Potem robi to jeszcze wielokrotnie, niezależnie od tego, czy ma to sens w tym miejscu, czy tak średnio.

Kolejny rozdział poświęcony jest wierzeniom czarownic. Dowiadujemy się, że imiona Bogini i Boga zależą od osobistego uznania czarownicy/kowenu. Nie, w Wicca takiej samowolki nie ma... i w tym momencie gubię się, czy mówimy o Wicca, czy mówimy o ogólnie pojętym czarostwie w Ameryce. Pomijając informację o tym, jak "W kwietniu 1974 roku, Rada Amerykańskich Czarownic przyjęła zbiór Głównych Zasad Wiary Wiccańskiej." (fajna ciekawostka... nope.) autor pisze o reinkarnacji, zasadzie Rady Wiccańskiej i Prawa Trójpowrotu, a o wszystkim tym mówi dość kategorycznie, nie uwzględniając szerokiego wachlarza różnych wiccańskich i czarowniczych poglądów na te tematy. W tym rozdziale pojawia się pierwszy ze słynnych schematów - ołtarz.

Trzeci rozdział opowiada o narzędziach, ubraniu (hihi) i imionach czarownic. Pojawia się opis podstawowych narzędzi, bardzo ogólny, tym niemniej całkiem niezły. Pojawia się też słynny od lat "hełm z rogami" zwany popularnie "Garnkiem". Zainteresowanych uprzejmie informuję, że schemat wykonania hełmu z miski znajduje się na stronie 93. Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek podjął próbę wykonania go, proszę o informację w komentarzu, bo jestem szalenie ciekawa wyników!
W dalszej części rozdziału autor proponuje bardzo skomplikowany sposób wyznaczania numerologicznie magicznego imienia - pokazuje pewną sprzeczność, kiedy Buckland raz jest bardzo kategoryczny, jak trzeba czy należy coś wykonywać, a za chwilę wspomina, że są inne możliwości i że powinno się eksperymentować. Według mnie taki sposób wyboru imienia to przerost formy nad treścią, ale co kto lubi.

Kolejne rozdziały są poświęcone kowenom i sposobom praktyki w nich. W końcu mamy stronę poświęconą stopniom inicjacji, kapłaństwu i w ogóle gardnerianom. Jedną - chociaż coś. Trudno mi się do niej odnieść, bo te informacje wydają się być nieprawdziwe albo... przestarzałe. Według mnie to ta druga opcja. Wicca żyje, zmienia się i dostosowuje, a Buckland szybko utracił z nią kontakt, przekształcił, a w końcu porzucił, więc w tej chwili opis stosunków w Tradycyjnym Wiccańskim kowenie nie odpowiada już rzeczywistości. Rytuały Esbatu, sposób zakreślania kręgu i kończenia rytuału są całkiem sympatyczne, nie tradycyjnie wiccańskie, ale wyglądają na bardzo porządne, otwarte czarownicze rytuały. Rytuały Sabatów również są ciekawe i fajnie pokazują, jak można obchodzić Święta w czarowniczej grupie, ale przedstawione są trochę nieskładnie. Wielkie Sabaty oddzielone są od Małych, czego już dzisiaj się właściwie nie robi. Do tego Wielkie Sabaty zaczynają się od Samhain, a Małe od  Równonocy Wiosennej. Na dodatek rozdzielone są między sobą podrozdziałami o medytacji i śnieniu, co wprowadza jeszcze większy bałagan

Następnie mamy rozdział ósmy o rytuałach społecznych przejść, czyli jak świętować według autora najważniejsze przemiany w życiu człowieka. Po raz kolejny mamy całkiem sympatyczne i zgrabne, ogólnoczarownicze propozycje. Mamy tu zatem błogosławieństwo dziecka, pożegnanie zmarłego i zaślubiny. I ciekawostkę - rytuał rozwodowy. Szalenie mnie ubawił taki pomysł, ale może ja mam nie takie poczucie humoru.

Dalej mamy dużą część, przy której zadaję sobie pytanie "po co to?", bo autor właściwie nam tego nie mówi. Znaczy owszem, channeling, psychometria, widzenie aur i 7 różnych metod dywinacyjnych ma być czymś, "co czarownice robią", tym niemniej mam wrażenie, że jest to przelot nad wszystkim i nad niczym. Wspomnienie o jak największej ilości różnych technik niczemu nie służy, tym bardziej, że powstała o nich niejedna duża książka. Wymagają one wiele lat studiów, nie jednego rozdziału. Mam wrażenie, że Buckland chce udowodnić, że się na wszystkim zna, ale ja zawsze uważam, że jak coś jest od wszystkiego, to jest do niczego. Wydaje mi się, że należałoby zamiast kilkudziesięciu stron należałoby tym zagadnieniom poświęcić kilka, odsyłając czytelnika do bardziej rzetelnych, wyspecjalizowanych źródeł.

Ziołolecznistwo - rozdział bardzo rozbudowany, zawiera wiele nazw roślin, z których część nie rośnie w Europie. W ogóle ten rozdział jest bardzo skomplikowany, autor sam pisze o tym, że konieczna jest nauka anatomii, fizjologii i farmacji, aby móc aplikować ziołowe terapie skutecznie i bezpiecznie. Wydaje mi się, że ta sekcja jest nie tylko w tej książce zbędna (podobnie jak w przypadku wyżej wspomnianych, Buckland nie pisze nam dlaczego czarownica powinna mieć taką wiedzę, poza powołaniem się na "dawne czasy"), ale również może być wyjątkowo groźna, bo substancje zawarte w roślinach zielnych zastosowane nieprawidłowo mogą być niebezpieczne dla zdrowia i życia. A fakt, że autor sam się na tym najwyraźniej nie zna, bo próbuje nam wmówić, że "Witaminy pochodzące z roślin przyswajają się łatwiej, niż witaminy i minerały pochodzące z ryb i zwierząt" tym bardziej napawa mnie niepokojem.

Rozdział o magii był całkiem w porządku, podobała mi się w nim przede wszystkim lekcja wizualizacji, bo było to przedstawienie z jednej strony ciekawe, z drugiej strony - łatwe do zastosowania i z pewnością skuteczne ćwiczenie do poprawy swoich zdolności wizualizacyjnych, zwłaszcza jeśli chodzi o widzenie obrazów.
W stosunku do innych rozdziałów, ten o magii wydawał mi się krótki. Prezentuje kilka ciekawych pomysłów, z których sama pewnie skorzystam, ale wiele można by jeszcze dopowiedzieć, rozbudować, zwłaszcza, jeśli chodzi o przedstawianie alternatyw czy możliwości rozwoju i własnej interpretacji pomysłów autora. Magia, zwłaszcza techniki sympatyczne, można wykorzystywać wręcz w nieograniczony sposób, zależnie jedynie od naszej wyobraźni i pomysłu, więc rozdział ten wydał mi się zbyt zamknięty.

Rozdział pt. "Moc słowa pisanego" budzi we mnie mieszane odczucia. Listę magicznych i starożytnych alfabetów traktuję raczej w kategorii ciekawostki, zwłaszcza, że pojawia się tam coś w rodzaju "alfabetu egipskich hieroglifów" - które to hieroglify były przecież pismem ideograficznym. Część dotycząca talizmanów - podobnie jak część dotycząca magii, przedstawia jedną z wielu i do tego dość skomplikowaną technikę, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na inne opcje i możliwości, z których czytelnik może korzystać. Część o tańcach, grach i zabawach oraz przepisy na ciasta stanowi raczej sympatyczny akcent, niż jakąś konkretną wiedzę, którą każdy adept powinien posiadać.

Kolejnym - podobnie, niepotrzebnie skomplikowanym i zamkniętym rozdziałem, pokazującym szybki przegląd tylko wybranych technik, jest "Uzdrawianie". Buckland pisze m. in. o uzdrawianiu pranicznym czy też kolorem, co powinno stanowić osobne, opasłe tomiszcze. Ponownie miałam wrażenie, że autor nie do końca wie, o czym pisze, jeśli spotyka się takie kwiatki, jak "jeśli nie wiesz, jakiego użyć zioła, to użyj nagietka, bo jest dobry na wszystko". Biofeedback zaś trąci mi trochę ezo-mezo i nie bardzo mam do tego fragmentu zaufanie, ale możliwe, że to mylne wrażenie. 

Części o tym, jak powołać do życia kowen, jak znaleźć do niego członków i jak wymyślić mu nazwę, pominę milczeniem. Może się to komuś przyda, jeśli ktoś będzie chciał zakładać eklektyczną grupę, ale jestem umiarkowaną zwolenniczką zakładania takich grup. Poza tym z Wicca Tradycyjną ma to tyle, co kot napłakał, więc nie będę się nad tym rozwodzić. Kwestia rejestracji kowenu jako związku wyznaniowego ponownie - potraktuję jako ciekawostkę, bo w naszym kraju kompletnie nie ma zastosowania.

Podobnie jak u Thei Sabin, pod koniec książki mamy listę "Wyznań wiccańskich". I ponownie mamy egzotyczne wicci z Ameryki, gdzie można przeczytać o "jednej z tradycji walijskich (...) w Północnej Karolinie", tradycji norweskiej założonej w Chicago i o "starożytnej, greckiego pochodzenia tradycji, założonej w 1994 roku w Luizjanie". Po raz kolejny mamy też popis skromności autora, który bez krępacji zachwala osobiście założoną tradycję. Gardnerianie i aleksandrianie występują tu głównie jako tło, ale trzeba oddać, że, choć krótkie, to opisy są rzetelne.

Ostatnim już dodatkiem jest śpiewniczek, kolejny miły akcent, ale totalnie skopany w polskim wydaniu. Piosenki, do których mamy zapis nutowy, zawierają tekst oryginalny i polskie tłumaczenie, ale z tego tłumaczenia nie da się nijak skorzystać. Nie mają ani rymu, ani rytmu. Do piosenek, to których zapis nutowy się nie pojawia, w ogóle nie ma tekstu oryginalnego, więc to już w ogóle marnotrawienie papieru i tuszu.

Zanim podsumowanie - jeszcze krótka refleksja. Generalnie w kilku wypadkach, kiedy Raymond Buckland wypowiada się o rytuałach, niepokoi mnie trochę. Mam wrażenie, że, jak wspomniałam na początku, nie zrozumiał wielu informacji od Gardnera. Może powinna to być lekcja dla Arcykapłanów w tradycyjnych wiccańskich kowenach, by nie wypuszczać na świat swoich uczniów zbyt szybko i zbyt pochopnie? Mam wrażenie, że autor nie rozumie w ogóle rytuału wiccańskiego, nie poczuł go, może za mało miał doświadczeń, zanim po swojej inicjacji wrócił do Stanów Zjednoczonych. A może to tylko dziwny dowcip. Jeśli jednak ktoś pisze w swojej książce: "Momenty, kiedy Pani naprawdę pojawia się w kowenie są bardzo rzadkie (...)" to widać nie mówi prawdopodobnie wiccańskim rytuale, gdzie misterium, spotkanie z Bogami jest esencją i jego najważniejszą częścią. Podobnie: "Ceremonia znana jako Ciasto i Piwo, działa na zasadzie >łącznika< pomiędzy częścią rytualną a częścią praktyczno-socjalną (...)" kiedy zjednoczenie męskiego z żeńskim, athame z kielichem, akt kreacji i błogosławieństwa jest jednym z najważniejszych aktów w rytuale. I dalej - pisze, że samoinicjacja równoważna z inicjacją, bo kluczowe jest to, "w jakim stopniu ty sam uznajesz inicjację" - wydaje się, że kwestionuje wagę rytuału, który sam przeszedł. Generalnie budzi to mój wewnętrzny sprzeciw i smutek.

Podsumowując 3/6
Książka ma fatalne tłumaczenie na polski, no ale nie jest to wina autora. Winą autora jest za to szalenie ciężkie pióro, książkę czyta się opornie, powoli. Pewnie dlatego, że jest taka obszerna, ma prawie 450 stron. Jest w niej wiele fragmentów, które są trochę o wszystkim i o niczym, są też całkiem sympatyczne momenty, rytuały, choć nie wiccańskie, a ogólnoczarownicze, otwarte, wyglądają całkiem sensownie. Książka ta jest zdecydowanie w większej mierze o Seax-Wica, czyli tworze własnym autora, niż o Tradycyjnej Wicca, której tutaj bardzo niewiele. Generalnie bardzo amerykańska pozycja, o czarostwie i raczej z amerykańskiego punktu widzenia, ale można z niej wyciągnąć coś dla siebie.

14 listopada 2014

A tam pisało...

Wielka jest moc magiczna słowa. Często mówimy, żeby nie zapeszać, żeby nie wywoływać wilka z lasu, powtarzamy rymy i pieśni zaklęć w magii i klniemy się (albo na coś) na co dzień. Staramy się nie mówić nieszczęściach, nie życzymy sobie chorób ani wypadków, bo instynktownie wiemy, że słowo ma w sobie siłę. 

Większa jeszcze wydaje się być wiara w magiczną moc słowa pisanego. Co prawda już kiedyś pisałam, żeby książek o Wicca nie czytać, ale wciąż jest to problem na czasie i obowiązujący, bo słowo pisane ma siłę jeszcze potężniejszą, niż to wypowiedziane. Zapisując słowo utrwalamy je, sprawiamy, że nasze myśli żyją dłużej i przetrwają dla potomnych. Wiemy, że słowa zapisane trudniej jest wyrugować z historii a materialne, namacalne litery są lepszym dowodem w każdej sprawie, niż zasłyszane słowo. Wiedział o tym również Gardner, kiedy uzupełniał Księgę Cieni tak, by mogła służyć kolejnym pokoleniom czarownic, wiedziała Doreen Valiente, wypełniając karty Księgi swoją poruszającą poezją. Rodzice i nauczyciele od najmłodszych lat wpajają nam, że każdą książkę należy szanować, bo to książki po nas zostaną, a zawarta w nich wiedza jest warta więcej, niż ta zasłyszana.
Tak było w dwudziestym wieku.

Kiedy książki były drogie, było ich mało, były cenzurowane, zakazywane, przemycane, wartość słowa pisanego a dokładniej - drukowanego, była nie do przecenienia. W społeczeństwach zachodu wykształcił się przez stulecia niesamowity szacunek nie tylko do książek i druku, ale i wręcz drukowanych treści. Jeśli coś zostało wydrukowane, musi być prawdziwe i wartościowe. Z nabożną czcią należy więc podejść do każdego tekstu drukiem, albowiem "skoro tak tam pisało, to tak jest". A jeśli uważasz, że przesadzam, rozejrzyj się wokół i zobacz, jak niektórzy ludzie traktują teksty z kolorowych gazet. Dla wielu osób rozciąganie takiego szacunku do druku na gazetki i pisemka to spora przesada, ale wciąż normą jest traktowanie z nabożną czcią książek. Nie uważam, że książkom nie należy się szacunek - co to, to nie, jednak zdrowego krytycyzmu nigdy nie za wiele.

Przede wszystkim dlatego, że zmieniły się czasy. Jak wspomniałam, drukowano to, co prawdziwe i wartościowe w dwudziestym wieku, który, wbrew temu, co nam się może czasem wydawać, skończył się już dość dawno temu. Teraz każdy może być autorem, pisarzem, dziennikarzem, blogerem, jeśli nie w książkach i gazetach, to w Internecie, który stopniowo zyskuje coraz więcej na znaczeniu nie tylko jako nowsza wersja telefonu, ale też jako medium, nośnik informacji o świecie i środek publikacji. Mimo to wiele jeszcze ludzi na propozycję "Wygooglaj sobie" reaguje odpowiedzią "ja to bym jednak wolał książkę".

Tymczasem wiek już mamy dwudziesty pierwszy, całkiem z resztą zaawansowany. Jeśli komuś się wciąż wydaje, że książki są lepszym źródłem informacji o Wicca i nie tylko, niż Internet, to zwyczaje się myli i utknął w wieku dwudziestym. Dziś bowiem w książkach obowiązuje kapitalizm jak każdy inny. Książka nie musi być dziś dobra, mądra ani prawdziwa - musi się sprzedać. Każdy więc może byle bzdurę napisać, jeśli ktoś zechce ją wydać a ktoś inny - kupić. Trzeba więc uważnie dobierać lektury (drukowane i internetowe) i poddawać je wszystkie krytycznej analizie. I mimo świadomości, że tak jest, wciąż wielu z Was daje się na magię drukowanego słowa nabrać. Koszmarem moim od lat, o czym już wiecie, jest "13 celów czarownicy", które są do kitu, nie wyjaśnione, wciśnięte na siłę do książki, która nawet nie jest o Wicca. Ale ukazały się drukiem, łooo, wklejajmy je więc wszędzie i róbmy z nich słodkie gify (ratunku!)

Wicca tymczasem jest ścieżką specyficzną, bo choć każdy wiccanin otrzymuje do przepisania treść Księgi Cieni, jednak wciąż jest to tradycja przekazywana, w moim odczuciu, głównie ustnie, przez wspólną praktykę i przez pracę z energią, których nie da się zakląć w druk. Przeczytanie stu książek o pływaniu nie pomoże, jeśli nie wejdziesz do wody. Otwórz uszy i słuchaj mądrzejszych, bardziej doświadczonych od siebie. Otwórz się na rady wiccan, którzy wskażą się lektury najbardziej wartościowe, nawet jeśli będą tylko w necie, a nie drukiem. (Pamiętaj przy tym, że masz prawo do Drugiej Opinii!)

Odłóż książkę na półkę, zamknij oczy i poczuj. Kiedy magia Cię dosięgnie, kiedy poczujesz dotyk Bogów i wezwanie do Wicca, opasłe tomy nie będą Ci już potrzebne. Może będziesz chciał zawołać "A tam przecież pisało..." ale zapomnisz już najpewniej, co to było.


PS. Jeśli podobał Ci się wpis, nie zapomnij polubić Blog Czarowniczy na Facebooku!

12 listopada 2014

Tradycja Polaka - wiccanina

Mam wrażenie, że Polacy, generalizując, mają bardzo specyficzne podejście do swojej religii i religijności. Z jednej strony bardzo sobie chwalimy, chełpimy wręcz, dziedzictwem Chrześcijaństwa a w szczególności - Katolicyzmu w naszej narodowej kulturze. Z drugiej - zachowujemy jednak przy tym pogańskie korzenie wielu tradycji, spychając pochodzenie pisanek, choinek, maików i wieńców dożynkowych gdzieś do podświadomości. Wielu zaś pogan w Polsce wydaje się wracać "do korzeni" trochę na siłę, odrzucając z kolei oddziaływanie chrześcijańskie czy wpływy popkulturowe na nasz polski świat. Aż się można w tym pogubić.

Przy okazji świąt narodowych, takich jak najważniejsze - Święto Niepodległości, człowiek kochający swoją ojczyznę nieuchronnie zaczyna się zastanawiać kim jest, jaki jest i jak jego tożsamość wpisuje się w kraj, w którym przyszło mu się urodzić i żyć. I ja też się dzisiaj zastanawiam - kim jestem jako Polka-wiccanka?
Nie chcę pisać o historii Wicca w Polsce i historii forów, bo to już było, a ponadto uważam, że to nie ciekawe. Mając do wyboru pięć, jeśli nie więcej, kowenów, w których można być inicjowanym przez Polaków, rzucanie mentalnymi jajami i werbalną kostką brukową jest kompletnie bez sensu, bo każdy sobie wybierze taką grupę, jaka mu odpowiada. Nieuchronnie jednak pojawiają się w nostalgicznej polskiej duszy pytanie o pochodzenie Wicca i o kierunek, w jakim zmierza tradycja.

Zdarzyło mi się parę razy oberwać za "niepolskość" mojej religii. Prawda - w schemat Polki-katoliczki w ogóle się nie wpisuję, trudno też udawać, że Wicca "rdzennie" nawiązuje do słowiańskich tradycji, bo to nie za bardzo prawda. Są za to osoby bardzo mocno utożsamiające Wicca z religią Celtów lub próbujące powiązać silnie wiccańskie zwyczaje z anglosaskimi tradycjami (rekonstrukcjoniści przeżegnają się w tym miejscu lewą nogą). Wszystko to jest moim zdaniem bez sensu.

Wicca, będąc religią misteryjną, a nie społeczną, jest według mnie bardzo uniwersalna. Owszem, pewne elementy (nazwy świąt na przykład) pochodzą z folkloru Wielkiej Brytanii, bo tam Wicca się narodziła, ale sama koncepcja, wywodząca się z Zachodniej Tradycji Magicznej jest dużo szersza i ma bardziej skomplikowane pochodzenie. Wiele książek o współczesnym czarostwie próbuje dopasowywać tradycję na siłę, opisując jak świętować dane święto skupia się na dekoracjach, otoczce, które, choć mogą być bardzo piękne, nie mają głębszego znaczenia w zestawieniu z rytuałem, w którym spotykamy Bogów, a którzy są dużo bardziej pierwotni, uniwersalni i mocniej zakorzenieni w podświadomości zbiorowej, niż lokalne tradycje. Tym samym bycie wiccanką nie zobowiązuje mnie do przyjmowania obcych dla mnie zwyczajów, tradycji, "dekoracji".

Owszem, warto znać zwyczaje z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Zawsze warto poznawać zwyczaje innych kultur. Drążenie dyni, taniec wokół Majowego Pala, plecenie krzyża Bride - wszystkie te mogą być świetną zabawą. Poza tym, jak już pisałam - wiele z tych symboli wdziera się w popkulturę i właśnie jako zabawa ugruntowuje się w naszej kulturze. Ale wiele osób pytających o to, jak świętować np. Yule odnajduje w książkach z zachodnich rynków wydawniczych przepisy na pudding i indyka, informacje o wieszaniu skarpet na kominku i paleniu kłody. A ja tam w nosie mam pudding i indyka, kopyścią przywalę temu, kto mi zabroni na Yule karpia i pierogów. Kto nie utopi Marzanny w Równonoc Wiosenną ma u mnie minusa.

Bycie wiccaninem powoli odrywa się od konieczności nauki języka angielskiego i konieczności wyjazdów za granicę, nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach Europy. Księga Cieni jest już przetłumaczona na wiele języków. Czy to sprawi, że powstaną "Wicci narodowe"? Mam nadzieję, że nie, bo uniwersalizm Wicca jest jedną z najpiękniejszych w niej rzeczy, stanowi jej siłę. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że należy naszą własną tożsamość, nasze tradycje i zwyczaje na rzecz uniwersalizmu porzucić. I tak znów w tym roku na Yule upiekę tradycyjne pierniki, ulepię pierogi z kapustą, przystroję choinkę i połamię się chlebem z rodziną, świadoma, że moja tożsamość jest złożona z wielu czynników, gdzie religia i tradycja narodowa nie muszą się nawzajem terroryzować, a mogą się harmonijnie przeplatać.


PS. Najszybciej informacje o nowych wpisach zawsze na stronie Bloga Czarowniczego na Facebooku!

7 listopada 2014

Marudzę na marudy

W życiu każdego blogera przychodzi taki moment w życiu, że musi sobie ponarzekać, poprzeklinać i pomarudzić. Pohejtować po prostu.
Na przykład na osoby zainteresowane Wicca. Czemu nie ma jakiegoś krótszego, szybszego określenia, np. "adepci"? Bo że zaraz słowo "adepci" ma szersze zastosowanie... i co z tego?
Zatem drżyjcie adepci, albowiem nadeszła ta chwila! Oto wpis hejterski marudzący właśnie na was! Oczywiście zapewniam, że żeby była równowaga pojawią się i inne wpisy hejterskie ;)

Wicca? A co to?
Nie chcę być wredna, złośliwa czy coś, ale cholera mnie strzyka, kiedy w uprzejmości swojej pytam zgromadzonych (w pewnym cyberprzestrzennym miejscu) państwa, co dlań Wicca znaczy i czy używamy nomenklatury UK czy US. Ugodowym człowiekiem jestem, to się dostosuję, chociaż boleć mnie będzie okrutnie w zębach i trzewiach, jak będziemy mówić o Raven Silverwolf, że to wiccanka. Ale zamiast tego się dowiaduję, że to cyberprzestrzenne miejsce nie posługuje się definicją żadną. Znaczy się wolna amerykanka. Cudnie...
Żeby ktoś czegoś głupiego sobie nie pomyślał - nie, to nie była jednorazowa sytuacja, takich sytuacji w Internetach jest mnóstwo. "Interesuję się Wicca, ale nie potrafię zdefiniować, co to jest." - to może chociaż wiesz, jak masz na imię? Oczywiście czepiać wypada się dalej, że eklektycy, że Wicca jest inicjacyjna, że powtarzanie amerykańskich wzorców, ale hej - przynajmniej to by była jakaś definicja. Ale jak się dostaje odpowiedź "Nooo... tego... religia natury i biała magia..." to nie zostaje już nic innego, jak wyć.

Ale głupoty gadasz!
"13 celów czarownicy to bardzo ważne wskazówki, które dla wiccan stworzył Gardner. Dziwną jesteś wiccanką, skoro ich nie rozumiesz" - taki był wniosek pewnej persony po niedawnej rozmowie ze mną na ten temat. Serio.
Takie podejście to pewna konsekwencja powyższego punktu. Skoro można wszystko, nic nie jest zdefiniowane, to można trzasnąć każdą głupotę, bo nikt się nie zorientuje. A jeśli się ktoś zorientuje, to mu powiesz, że się nie zna. Bo "nikt nie ma prawa Ci mówić, jaka ma być Twoja Wicca". Gdzieś fajne porównanie czytałam, że to jak powiedzieć Londyńczykowi "nie masz prawa mi mówić, jaki ma być mój angielski".
Nieuniknienie wiąże się z flufictwem. Inny śródtytuł w tym miejscu mógłby brzmieć "A tam pisało", ewentualnie "Tak mi mówili", czyli najgorszy przejaw kompletnej bezkrytyczności wobec swoich źródeł. W końcu fakt, że Gardner napisał 13 celów czarownic i że są śmiertelnie poważne, persona zdobyła w rozmowie z "wiccaninem" (cokolwiek to znaczy), więc jak przychodzi inny wiccanin i mówi "sprawdzam!" można powiedzieć, że się nie zna, zamiast to skonfrontować w swoim małym rozumku... Tiaa...

Nie chce mi się z tobą gadać
Taka postawa częściej mnie smuci, bo jak już pisałam - pytania i rozmowy to zdecydowanie najlepsza droga do poznawania Wicca, zdecydowanie lepsza niż książki, a już na pewno książki dostępne po polsku. Ale są też takie odmiany tej postawy, które mnie wkurzają. Na przykład maile, z prośbą o inicjację albo o podpowiedź, albo pomoc. Zawsze staram się być uprzejma, miła i grzeczna, bo nikt nie jest winny temu, jakie maile dostałam 40 razy wcześniej, ale nie zmienia to faktu, że jak proszę o rozwinięcie tematu (nie wiem, czy to kwestia wymierania formy listu, tabloidyzacja mediów, czy myśli nieuczesane nadawców są tego powodem, ale rzadko kiedy da się rozczytać, o co właściwie chodzi), to rzadko dostaję odpowiedź. A jeśli już, to bardzo enigmatyczną. Ja wiem, że czasem brzmię surowo, nie wiem czemu, widać jakoś tak mam, że ponoć się mnie ludzie boją... ale błagam - jak do mnie mówisz, mów do mnie wyraźnie!
Z resztą to, że ludzie nie umieją już pisać maili to też jest wkurzające. "Hej, właściwie to jak zostać inicjowanym wiccanem? Pozdro!" Znaczy o czym my tu gadamy w ogóle? Przecież prędzej świat się skończy, niż padną serwery Googla. W zasadzie to nie wiem, czy ten ktoś naprawdę potrzebuje odpowiedzi, czy pomocy, czy mnie olewa. Podobne lekceważenie jest na forach. A tak sobie przecinków nie piszę, bo mi się nie chce. I zamiast wyszukać odpowiednie treści, założę 4-ty (słownie: CZWARTY - serio!) wątek pt. "Kowen". W zasadzie to się łączy z kolejnym punktem:

Chcę, ale mi się nie chce
Czyli adeptów monstrualne lenistwo. Nie sprawdzę se w książce, nie wygooglam, nie poszukam na forum. Lepiej stworzyć kolejny wątek, napisać maila, zaczepić "Ej, a są tu wiccanie z Xyz?" Niechcenie przybiera różne formy. Począwszy od pytania o rzeczy, które można łatwo i szybko sprawdzić samemu, przez prośby o inicjację mailowo (no wiem, wiem...), do poszukiwania nauczyciela przez "niech do mnie napisze na gadu". Natomiast apogeum postawa "nie chce mi się" osiągnęła w jednym osobniku, który kazał sobie jak najszybciej wskazać kowen, żeby jak najszybciej mógł poprosić o inicjację, żeby jak najszybciej minął ten rok przygotowań, bo to przecież STRATA CZASU.
Sorry, leniwce, ale Wicca to ZDECYDOWANIE nie jest ścieżka dla Was, tu potrzeba wysiłku. Ktoś mi kiedyś zarzucił, że za arcykapłanami, to trzeba "latać". Nawet nie wiecie, ile niektórzy latają za arcykapłanami ;) ale tak, trzeba "latać", bo masz pokazać, że to Tobie zależy! A nie "niech się nauczyciel odezwie do mnie, chociaż naukę i tak będę uważał za stratę czasu". Niektórym nie przechodzi przez myśl, że trzeba włożyć wysiłek w rozwój magiczny, naukę rytuałów i poznawanie swojej religii. Postawa roszczeniowa jest straszna, więc jeszcze raz - nie, nic się Wam nie należy z automatu. Ruszcie tyłki!

Ale to tak daleko...
Na to mnie już naprawdę choinka strzela potężnie.
Po pierwsze - no przepraszam, że mieszkam tam, gdzie mieszkam i nie poświęcę życia na podróżowanie po kraju i niesienie dobrej nowiny. Po drugie - no przepraszam, że w ogóle chce mi się robić spotkania a nie musisz, żeby spotkać się z wiccanami jechać do Londynu, czy, na ten przykład, Wiednia. Po trzecie - ściąganie na siebie uwagi, której nikt nie chce Ci w tej chwili poświęcać, jest bardzo nieładnie. Nawet ma po angielsku swoją własną, nazwę, ale jest również bardzo nieładna, więc jej nie przytoczę.
Jeśli masz zamiar w temacie spotkania w Krakowie odezwać się "Jak daleko ze Szczecina!" - zachowaj to dla siebie, bo osoby spotykające się w Krakowie twoje westchnienia mało obchodzą, jeśli nie chcesz życzyć uczestnikom spotkania owocnych rozmów. A jak chcesz mieć spotkanie zainteresowanych Wicca w swoim mieście, to je sobie zrób.
Czasami niektórzy naprawdę zachowują się, jakby nie żyli jeszcze w  świecie bez granic, po którym nie poruszają się mechaniczne powozy, metalowe rumaki i stalowe ptaki. Jakby wyjazd do innego miasta wiązał się z nie wiadomo jakimi wyrzeczeniami i trudami, kiedy te 2-3 godzinki można spokojnie oglądać film, czytać książkę czy zwyczajnie przespać. Zwłaszcza, że i opcji transportu jest coraz więcej. Są pociągi, busy, autokary, dla bardziej wymagających - krajowe loty, dla oszczędnych - stronki dla autostopowiczów.
Ja wiem, że podróże zajmują tego czasu i pieniędzy jednak mimo wszystko sporo i że nie można zawsze wziąć udział w każdym spotkaniu, na które się ma ochotę. Spróbuj więc chociaż wybrać się na jakieś raz na jakiś czas, zamiast jęczeć.
Poza tym pomyślcie, że wiccanie w Polsce się z powietrza nie wzięli. Podróże po Europie, 10, a nawet 14 godzin w trasie, spakowanie się na tydzień w bagaż podręczny, drzemki urwane na lotniskach - umiesz tak? Na szczęście, choć to z perspektywy czasu fajne i cenne doświadczenia - już nie musisz.
Ja wiem, że to trochę trucie pt. "za moich czasów było gorzej, smarkaczu", ale czasem trzeba się zastanowić, czy napisanie na fejsiku "z Łodzi do Warszawy to dla mnie za daleko" jest po prostu w dobrym tonie. Zwłaszcza, że wiem, że daje się do Warszawy dojechać z Lublina, Krakowa, Białegostoku czy Gorzowa Wielkopolskiego (serdeczne pozdrowionka dla całej ekipy z ostatniej WKDki).

ALE!
Tak ogólnie, to się nie przejmujcie za bardzo tym wpisem ;)
Osób wkurzających, leniwych i czyhających na cudzą uwagę wcale nie ma znowu tak dużo, zwłaszcza w porównaniu z cudownymi, interesującymi osobami, naprawdę głęboko zainteresowanymi Wicca, stającymi się z biegiem czasu wspaniałymi przyjaciółmi i świetnymi wiccanami.
Po prostu każdego raz na jakiś czas dopada frustracja, którą musi z siebie wyrzucić, zwłaszcza blogerów. Jeśli dzięki temu wpisowi mniej osób będzie mnie wkurzać, to dobrze. Jak nie - to też dobrze, bo wiadomo, takie życie, że czasem ktoś lub coś wkurza i tyle. Uśmiechnijcie się i do przodu!

Haters gonna hate anyway ;)

Ilustracja pochodzi z serwisu Know Your Meme
PS. Jeśli chcecie sobie ponarzekać na wiccan - tak dla odmiany - dajcie łapkę dla Czarowniczego Bloga na Facebooku!