12 września 2014

Droga czarownicy - część 6 - Spokojny rozwój

Kowen jakoś przetrwał, chociaż skład został znacznie okrojony. Sama nie wiem, jakim cudem, ale może faktycznie, trzeba było od początku zaufać Bogom, że jakoś się nami zaopiekują. Że poprowadzą mnie dalej i że w kowenie pozostaną tylko te osoby, które faktycznie chcą w nim być. W każdym razie po całym tym stresie, nie przespanych nocach, łzach i rozczarowaniach nastąpił w końcu spokój. Nie tak od razu, to oczywiste, że zszarganych nerwów nie da się tak łatwo połatać. Ale stopniowo, powoli, krok za krokiem sytuacja wróciła do takiej, jaka powinna, przynajmniej w moim odczuciu, być.

Pewien moment przełomowy nastąpił, w moim odczuciu, w Midsummer 2010 roku. Pojechaliśmy wszyscy w miejsce dalsze nieco od cywilizacji, niż dotąd. Byliśmy prawie sami, a jednak nie całkiem sami, co zawsze, jak wiecie, jeśli kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, działa jak bufor i rozluźnia atmosferę. Pogoda - piękna. Był moment na oddech i moment na pracę. Usłyszało się parę szczerych, wstrząsających słów. Tu się popłakało, tu się pośmiało. Generalnie po tym Midsummer wszystko się unormowało, popłynęło.

Mam wrażenie, że to właśnie w tamtym czasie zakończyła się moja inicjacja pierwszego stopnia. Bo jeśli inicjacja to proces, to patrząc za siebie - tam właśnie proces inicjacji przeszedł w coś innego. Już wtedy to czułam, a raczej miałam nadzieję, ale dopiero dzisiaj, po latach mogę stwierdzić z pewnością. Wówczas proces inicjacyjny przekształcił się w proces rozwoju. Powolnego wzrastania. Stopniowego dojrzewania.
Jednym słowem coś, co można by określić jako "bez szału".

Brzmi nudno? Ależ nie! Było szalenie ekscytująco!
Poznawałam nowe rzeczy, nowe warsztaty, nowe pathworkingi.
Robiłam coraz więcej rzeczy w rytuale.
Robiłam i wiele rzeczy poza rytuałami. Spotkania. Warsztaty. Zjazdy.
Wszystko to pozwoliło mi poznać nowe osoby, nawiązać nowe kontakty, rozwinąć nowe znajomości, rozpalić nowe przyjaźnie.
Oczywiście naiwnym by było, gdybym nie napisała o tych chwilach, kiedy nie było różowo, bo wiadomo - nigdy nie jest idealnie do końca. Niektóre rzeczy są trudne. Niekiedy ludzie są trudni. W pewnym momencie przyszło nauczyć się i tego, że ludzie bywają złośliwi. Zawistni. Przebiegli. Uparci. Albo po prostu hejtują (nie chcę pisać, że są nienawistni, bo to dość mocne stwierdzenie, ale fakt - zachowanie internautów drugiej świeżości w realu też się zdarza).

Mimo wszystko był to czas przede wszystkim względnego spokoju, który pozwolił na naukę na plusach i na błędach, cudzych i własnych. I to nie tylko w Wicca. We wrześniu 2011 roku, po wielu przebojach i burzach (wszystkich, którzy ucierpieli przy okazji po raz kolejny z tego miejsca przepraszam) ukończyłam szanowaną wyższą uczelnię z tradycjami, po czym oddaliłam się od niej, z moim dyplomem magistra biotechnologii w ręce, w podskokach. Nie żebym miała coś przeciwko mojej Alma Mater, co to, to nie, ale dosyć to dosyć.
Świętowałam prawie miesiąc, po czym przyszedł wreszcie czas na poważne decyzje.
Trzeba rozwijać się dalej. Trzeba przestać myślami wracać do szkoły. Trzeba stanąć nogami na ziemi i znaleźć w sobie dojrzałość. A zdobytą wiedzę przekazywać dalej. Czas zacząć się do tego przygotowywać.
Czas porozmawiać o drugiej inicjacji.

Hol Wydziału Biologii UAM z kultowym bananowcem

CDN...

0 komentarze:

Prześlij komentarz