Ostatnio pisałam o swoich wrażeniach z lektury stosunkowo nowej na naszym rynku, więc na chwilę (jak się okazało - bardzo długą) wróciłam do klasyki. Książka znana i przez wielu lubiana od lat, w Polsce ukazała się dopiero w 2008 roku, jako przekład drugiego już, poprawionego wydania z 2002 roku. Wydało ją wydawnictwo Caridwen w tłumaczeniu Magdaleny Skomro i tym razem udało mi się dorwać do polskiego wydania, więc mogłam zwrócić na nie uwagę. Przed wami obszerna recenzja Wielkiej Niebieskiej, czyli Księga Czarostwa Bucklanda Raymonda Bucklanda.
Niestety, polskie wydanie wydaje się być nie dość staranne. Pomijam błędy w druku, czy drobne literówki, które mogą się przydarzyć każdemu. Zarzuty mam głównie do tłumaczenia, bo ewidentnie tłumaczka nie zna tematu, którego dotyczy książka. Pojawiają się takie kwiatki, jak określenie "skryby" czy też "sekretarza" "Pisarzem", syberyjscy Jakuci określeni zostali jako "Yakutowie", nie mówiąc już o moim ulubionym "w północnej kwaterze znajduje się kaplica". Anglosaskie jednostki miar - cale, stopy, uncje, kwarty, też nie ułatwiają lektury, bo, choć rozumiem, że czasem warto ich nie przeliczać, to pojawiały się fragmenty, gdzie po prostu przeszkadzają. Fatalny byk pojawia się w dedykacji "Dla Tary, pamięci Sciry i Olweny". Wszystkie znaki na niebie i ziemi, jak również logika i zdrowy rozsądek podpowiada, że Buckland chciał książkę poświęcić pamięci swoich inicjatorów, a imię, którym podpisywał się Gardner - Scire (łac. wiedzieć) zyskało jakąś pokręconą, żeńską formę. Najgorszy zaś ze wszystkiego jest błąd... na okładce. Czytamy na niej bowiem, że mamy do czynienia z "Księgą Czarostwa Buckland'a" a taka pisownia jest niezgodna z zasadami zapisu i odmiany obcojęzycznych nazwisk. Kosz-mar-ne.
Książka ta jest specyficzna, jeśli chodzi o jej autora. W momencie jej pisania Raymond Buckland był co prawda inicjowanym wiccaninem, jednak od wielu lat już nie praktykował tego, co otrzymał od kowenu Gardnera. Dość szybko porzucił gardneriańską Wicca i, jeśli mogę sobie pozwolić na taką uwagę, mam wrażenie, że nie do końca zakumał o co w niej chodziło. Stworzył zaś własną tradycję, Seax-Wica, która tradycyjną Wicca nie jest i... chyba to on był tą osobą, która rozpoczęła, a na pewno się przyczyniła do wielkiego bałaganu nomenklaturowego.
W wstępie do poprawionego wydania czytamy na przykład: "Czarostwo, czyli wicca, jest starą religią i praktyką, która wyprzedza w czasie chrześcijaństwo." - nie, nie jest. Buckland powinien to wiedzieć, jeśli nie w 1986 roku, to wtedy, kiedy wydanie było poprawiane. Ze wstępu dowiadujemy się też, że: "Do czasu ukończenia przez ciebie tego kursu (...), uzyskasz wiedzę odpowiadającą Trzeciemu Stopniu Wtajemniczenia w tradycji gardneriańskiej lub jej podobnej." - czy to wymaga komentarza?
W pierwszym rozdziale, dotyczącym historii i filozofii czarostwa, autor brnie dalej i głębiej, zatapiając się w teoriach Margaret Murray, z "Młota na Czarownice" przeskakuje do Salem... typowe błędy flufików z lat 90-tych. Teraz wiem, skąd się wzięły. Jeśli nie musicie, nie czytajcie historii czarostwa w tej książce. Przemęczyłam się już za was.
Warto wspomnieć tutaj o skromności Bucklanda. W całej książce bardzo chętnie cytuje sam siebie i przepisuje szerokie ustępy swoich innych dzieł. Po raz pierwszy na stronie numer 19, przy czym, jeśli odejmiemy notę o autorze, wstęp, wstęp do poprawionego wydania, stronę tytułową, okaże się, że jest to w tekście strona 4. Słownie - czwarta. Potem robi to jeszcze wielokrotnie, niezależnie od tego, czy ma to sens w tym miejscu, czy tak średnio.
Kolejny rozdział poświęcony jest wierzeniom czarownic. Dowiadujemy się, że imiona Bogini i Boga zależą od osobistego uznania czarownicy/kowenu. Nie, w Wicca takiej samowolki nie ma... i w tym momencie gubię się, czy mówimy o Wicca, czy mówimy o ogólnie pojętym czarostwie w Ameryce. Pomijając informację o tym, jak "W kwietniu 1974 roku, Rada
Amerykańskich Czarownic przyjęła zbiór Głównych Zasad Wiary
Wiccańskiej." (fajna ciekawostka... nope.) autor pisze o reinkarnacji, zasadzie Rady Wiccańskiej i Prawa
Trójpowrotu, a o wszystkim tym mówi dość kategorycznie, nie uwzględniając
szerokiego wachlarza różnych wiccańskich i czarowniczych poglądów na te
tematy. W tym rozdziale pojawia się pierwszy ze słynnych schematów - ołtarz.
Trzeci rozdział opowiada o narzędziach, ubraniu (hihi) i imionach czarownic. Pojawia się opis podstawowych narzędzi, bardzo ogólny, tym niemniej całkiem niezły. Pojawia się też słynny od lat "hełm z rogami" zwany popularnie "Garnkiem". Zainteresowanych uprzejmie informuję, że schemat wykonania hełmu z miski znajduje się na stronie 93. Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek podjął próbę wykonania go, proszę o informację w komentarzu, bo jestem szalenie ciekawa wyników!
W dalszej części rozdziału autor proponuje bardzo skomplikowany sposób wyznaczania numerologicznie magicznego imienia - pokazuje pewną sprzeczność, kiedy Buckland raz jest bardzo kategoryczny, jak trzeba czy należy coś wykonywać, a za chwilę wspomina, że są inne możliwości i że powinno się eksperymentować. Według mnie taki sposób wyboru imienia to przerost formy nad treścią, ale co kto lubi.
Kolejne rozdziały są poświęcone kowenom i sposobom praktyki w nich. W końcu mamy stronę poświęconą stopniom inicjacji, kapłaństwu i w ogóle gardnerianom. Jedną - chociaż coś. Trudno mi się do niej odnieść, bo te informacje wydają się być nieprawdziwe albo... przestarzałe. Według mnie to ta druga opcja. Wicca żyje, zmienia się i dostosowuje, a Buckland szybko utracił z nią kontakt, przekształcił, a w końcu porzucił, więc w tej chwili opis stosunków w Tradycyjnym Wiccańskim kowenie nie odpowiada już rzeczywistości. Rytuały Esbatu, sposób zakreślania kręgu i kończenia rytuału są całkiem sympatyczne, nie tradycyjnie wiccańskie, ale wyglądają na bardzo porządne, otwarte czarownicze rytuały. Rytuały Sabatów również są ciekawe i fajnie pokazują, jak można obchodzić Święta w czarowniczej grupie, ale przedstawione są trochę nieskładnie. Wielkie Sabaty oddzielone są od Małych, czego już dzisiaj się właściwie nie
robi. Do tego Wielkie Sabaty zaczynają się od Samhain, a Małe od
Równonocy Wiosennej. Na dodatek rozdzielone są między sobą podrozdziałami o
medytacji i śnieniu, co wprowadza jeszcze większy bałagan
Następnie mamy rozdział ósmy o rytuałach społecznych przejść, czyli jak świętować według autora najważniejsze przemiany w życiu człowieka. Po raz kolejny mamy całkiem sympatyczne i zgrabne, ogólnoczarownicze propozycje. Mamy tu zatem błogosławieństwo dziecka, pożegnanie zmarłego i zaślubiny. I ciekawostkę - rytuał rozwodowy. Szalenie mnie ubawił taki pomysł, ale może ja mam nie takie poczucie humoru.
Dalej mamy dużą część, przy której zadaję sobie pytanie "po co to?", bo autor właściwie nam tego nie mówi. Znaczy owszem, channeling, psychometria, widzenie aur i 7 różnych metod dywinacyjnych ma być czymś, "co czarownice robią", tym niemniej mam wrażenie, że jest to przelot nad wszystkim i nad niczym. Wspomnienie o jak największej ilości różnych technik niczemu nie służy, tym bardziej, że powstała o nich niejedna duża książka. Wymagają one wiele lat studiów, nie jednego rozdziału. Mam wrażenie, że Buckland chce udowodnić, że się na wszystkim zna, ale ja zawsze uważam, że jak coś jest od wszystkiego, to jest do niczego. Wydaje mi się, że należałoby zamiast kilkudziesięciu stron należałoby tym zagadnieniom poświęcić kilka, odsyłając czytelnika do bardziej rzetelnych, wyspecjalizowanych źródeł.
Ziołolecznistwo - rozdział bardzo rozbudowany, zawiera wiele nazw roślin, z których część nie rośnie w Europie. W ogóle ten rozdział jest bardzo skomplikowany, autor sam pisze o tym, że konieczna jest nauka anatomii, fizjologii i farmacji, aby móc aplikować ziołowe terapie skutecznie i bezpiecznie. Wydaje mi się, że ta sekcja jest nie tylko w tej książce zbędna (podobnie jak w przypadku wyżej wspomnianych, Buckland nie pisze nam dlaczego czarownica powinna mieć taką wiedzę, poza powołaniem się na "dawne czasy"), ale również może być wyjątkowo groźna, bo substancje zawarte w roślinach zielnych zastosowane nieprawidłowo mogą być niebezpieczne dla zdrowia i życia. A fakt, że autor sam się na tym najwyraźniej nie zna, bo próbuje nam wmówić, że "Witaminy pochodzące z roślin przyswajają się łatwiej, niż witaminy i minerały pochodzące z ryb i zwierząt" tym bardziej napawa mnie niepokojem.
Rozdział o magii był całkiem w porządku, podobała mi się w nim przede wszystkim lekcja wizualizacji, bo było to przedstawienie z jednej strony ciekawe, z drugiej strony - łatwe do zastosowania i z pewnością skuteczne ćwiczenie do poprawy swoich zdolności wizualizacyjnych, zwłaszcza jeśli chodzi o widzenie obrazów.
W stosunku do innych rozdziałów, ten o magii wydawał mi się krótki. Prezentuje kilka ciekawych pomysłów, z których sama pewnie skorzystam, ale wiele można by jeszcze dopowiedzieć, rozbudować, zwłaszcza, jeśli chodzi o przedstawianie alternatyw czy możliwości rozwoju i własnej interpretacji pomysłów autora. Magia, zwłaszcza techniki sympatyczne, można wykorzystywać wręcz w nieograniczony sposób, zależnie jedynie od naszej wyobraźni i pomysłu, więc rozdział ten wydał mi się zbyt zamknięty.
Rozdział pt. "Moc słowa pisanego" budzi we mnie mieszane odczucia. Listę magicznych i starożytnych alfabetów traktuję raczej w kategorii ciekawostki, zwłaszcza, że pojawia się tam coś w rodzaju "alfabetu egipskich hieroglifów" - które to hieroglify były przecież pismem ideograficznym. Część dotycząca talizmanów - podobnie jak część dotycząca magii, przedstawia jedną z wielu i do tego dość skomplikowaną technikę, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na inne opcje i możliwości, z których czytelnik może korzystać. Część o tańcach, grach i zabawach oraz przepisy na ciasta stanowi raczej sympatyczny akcent, niż jakąś konkretną wiedzę, którą każdy adept powinien posiadać.
Kolejnym - podobnie, niepotrzebnie skomplikowanym i zamkniętym rozdziałem, pokazującym szybki przegląd tylko wybranych technik, jest "Uzdrawianie". Buckland pisze m. in. o uzdrawianiu pranicznym czy też kolorem, co powinno stanowić osobne, opasłe tomiszcze. Ponownie miałam wrażenie, że autor nie do końca wie, o czym pisze, jeśli spotyka się takie kwiatki, jak "jeśli nie wiesz, jakiego użyć zioła, to użyj nagietka, bo jest dobry na wszystko". Biofeedback zaś trąci mi trochę ezo-mezo i nie bardzo mam do tego fragmentu zaufanie, ale możliwe, że to mylne wrażenie.
Części o tym, jak powołać do życia kowen, jak znaleźć do niego członków i jak wymyślić mu nazwę, pominę milczeniem. Może się to komuś przyda, jeśli ktoś będzie chciał zakładać eklektyczną grupę, ale jestem umiarkowaną zwolenniczką zakładania takich grup. Poza tym z Wicca Tradycyjną ma to tyle, co kot napłakał, więc nie będę się nad tym rozwodzić. Kwestia rejestracji kowenu jako związku wyznaniowego ponownie - potraktuję jako ciekawostkę, bo w naszym kraju kompletnie nie ma zastosowania.
Podobnie jak u Thei Sabin, pod koniec książki mamy listę "Wyznań wiccańskich". I ponownie mamy egzotyczne wicci z Ameryki, gdzie można przeczytać o "jednej z tradycji walijskich (...) w Północnej Karolinie", tradycji norweskiej założonej w Chicago i o "starożytnej, greckiego pochodzenia tradycji, założonej w 1994 roku w Luizjanie". Po raz kolejny mamy też popis skromności autora, który bez krępacji zachwala osobiście założoną tradycję. Gardnerianie i aleksandrianie występują tu głównie jako tło, ale trzeba oddać, że, choć krótkie, to opisy są rzetelne.
Ostatnim już dodatkiem jest śpiewniczek, kolejny miły akcent, ale totalnie skopany w polskim wydaniu. Piosenki, do których mamy zapis nutowy, zawierają tekst oryginalny i polskie tłumaczenie, ale z tego tłumaczenia nie da się nijak skorzystać. Nie mają ani rymu, ani rytmu. Do piosenek, to których zapis nutowy się nie pojawia, w ogóle nie ma tekstu oryginalnego, więc to już w ogóle marnotrawienie papieru i tuszu.
Zanim podsumowanie - jeszcze krótka refleksja. Generalnie w kilku wypadkach, kiedy Raymond Buckland wypowiada
się o rytuałach, niepokoi mnie trochę. Mam wrażenie, że, jak
wspomniałam na początku, nie zrozumiał wielu informacji od Gardnera. Może
powinna to być lekcja dla Arcykapłanów w tradycyjnych wiccańskich
kowenach, by nie wypuszczać na świat swoich uczniów zbyt szybko i zbyt
pochopnie? Mam wrażenie, że autor nie rozumie w ogóle rytuału
wiccańskiego, nie poczuł go, może za mało miał doświadczeń, zanim po
swojej inicjacji wrócił do Stanów Zjednoczonych. A może to tylko dziwny dowcip. Jeśli jednak ktoś pisze w swojej książce: "Momenty, kiedy
Pani naprawdę pojawia się w kowenie są bardzo rzadkie (...)" to widać nie mówi prawdopodobnie wiccańskim rytuale, gdzie misterium, spotkanie z Bogami jest esencją i jego najważniejszą częścią. Podobnie:
"Ceremonia
znana jako Ciasto i Piwo, działa na zasadzie >łącznika< pomiędzy
częścią rytualną a częścią praktyczno-socjalną (...)" kiedy zjednoczenie
męskiego z żeńskim, athame z kielichem, akt kreacji i błogosławieństwa
jest jednym z najważniejszych aktów w rytuale. I dalej - pisze, że samoinicjacja równoważna z inicjacją, bo kluczowe jest to, "w jakim stopniu ty sam uznajesz inicjację" - wydaje się, że kwestionuje wagę rytuału, który sam przeszedł. Generalnie budzi to mój wewnętrzny sprzeciw i smutek.
Podsumowując 3/6
Książka ma fatalne tłumaczenie na polski, no ale nie jest to wina autora. Winą autora jest za to szalenie ciężkie pióro, książkę czyta się opornie, powoli. Pewnie dlatego, że jest taka obszerna, ma prawie 450 stron. Jest w niej wiele fragmentów, które są trochę o wszystkim i o niczym, są też całkiem sympatyczne momenty, rytuały, choć nie wiccańskie, a ogólnoczarownicze, otwarte, wyglądają całkiem sensownie. Książka ta jest zdecydowanie w większej mierze o Seax-Wica, czyli tworze własnym autora, niż o Tradycyjnej Wicca, której tutaj bardzo niewiele. Generalnie bardzo amerykańska pozycja, o czarostwie i raczej z amerykańskiego punktu widzenia, ale można z niej wyciągnąć coś dla siebie.
" Ze wstępu dowiadujemy się też, że: "Do czasu ukończenia przez ciebie tego kursu (...), uzyskasz wiedzę odpowiadającą Trzeciemu Stopniu Wtajemniczenia w tradycji gardneriańskiej lub jej podobnej." - czy to wymaga komentarza?"
OdpowiedzUsuńYeah, dlatego muszę to przeczytać i przejść błyskawiczny kurs na turbogardnerianina :>
Z Twojej recenzji wynika, że książka Bucklanda mogłaby być głównym podręcznikiem w jakiejś magicznej szkole, bo jego głównym celem jest wykształcenie czarownicy, która zna się na wszystkim. W sumie mnie to nie dziwi, bo amerykańskie podręczniki, które widziałem pisane były w podobnym tonie.
Odnośnie rozdziału o ziołach i uzdrawianiu napisze więcej po tym jak dostanę książkę w ręce. Z tym nagietkiem trochę strzelił sobie w stopę, bo jeśli ktoś jest uczulony na nagietek albo całą rodzinę astrowatych (należy do niej np,. bylica, krwawnik, mniszek, łopian i wiele innych roślin stosowanych w fitoterapii) będzie miał nie lada problem, zwłaszcza jeżeli zastosuje go na skórę.
Co do biofeedbacku - nie wiem czy informacje o nim pochodzą z pierwszego wydania, z lat 80tych, czy już z tego poprawionego wydanego wiele lat później. W latach 80tych biofeedback był raczej mało znany; jego propagowanie dopiero się zaczynało (powstało wtedy znane EEG-Spectrum), więc Buckland mógł tam napisać wiele pierdół celem reklamowania metody.