Znaczy owszem, oczywiście cały rok wyczekujemy choinek, światełek, prezentów i pierników, ale całe to święto jest jednym wielkim czekaniem, aż ono minie. W samo Yule jest bowiem najważniejsze Słońce, które dopiero się rodzi, jest jeszcze małe i słabe, całą więc noc spędzamy na czuwaniu i oczekiwaniu, pełni nadziei, że w końcu się ona zakończy. Najdłuższa noc jest bowiem zwykle tą najzimniejszą, najciemniejszą, a już na pewno najbardziej ponurą w roku, więc kto by nie chciał, aby się prędko skończyła?
Odradzający się Bóg przyniesie w końcu ciepło, światło a przede wszystkim - nadzieję w nasze życia. Zakończy nie tylko najdłuższą noc, ale również, już u progu zimy, zwiastuje właściwie jej koniec. Wiemy przecież, że Słońce w końcu nabierze dość sił, aby stopić lód i śnieg i sprowadzić ponownie lato.
Dlatego wydaje mi się, że nigdy nie czekamy tak na prawdę na Yule. Kto by z radością przyjmował najdłuższą i najciemniejszą noc? A przecież to nie o to w tym święcie chodzi tylko o to, co się wydarza potem - narodziny Słońca i wydłużanie się dnia. Dlatego w samo Przesilenie jeszcze nie ma czego świętować. Jest to jednak czas nadziei i dzień obietnicy, czas radosnego oczekiwania na to, co się za moment wydarzy na naszych oczach.
Właśnie dlatego dla mnie to Yule jest najsilniej związane z końcem i początkiem roku. Byłoby może przesadą porównać je do Sylwestra - dnia oczekiwania na Nowy Rok, ale chyba tak właśnie trochę jest. Dziś, wieczór w który piszę te słowa będzie już krótszy niż ten wczorajszy. Myśl o tym daje mi siłę i radość.
Po każdej, nawet najdłuższej nocy, zawsze przyjdzie dzień.
0 komentarze:
Prześlij komentarz