29 stycznia 2018

Na łonie salonu


Postanowiłam napisać ten artykuł kiedy okazało się, że moje tłumaczenie na Facebooku zdecydowanie nie zmieści się w jednym poście. Chodzi oczywiście o tłumaczenie wszystkich zawiłości organizowania rytuałów w lesie. Wspomniałam w poprzednim wpisie, że organizowanie rytuałów wiccańskich na świeżym powietrzu nie jest najlepszym pomysłem... i wywołałam spore kontrowersje. No to już się ze wszystkiego tłumaczę.
[...]sądziłam że wymaga to aż takiej organizacji. Bardziej wyobrażałam sobie sabat w lesie/na polanie gdzie zbierają się czarownice i świętują całą noc przy ognisku. [...] nie spodziewałam się że w Warszawie nie ma żadnego dużego lasu, który dałby odpowiednie schronienie.
- napisała Katarzyna - Kali. Szczerze mówiąc - nie dziwię się. Też sama kiedyś bym się nie spodziewała. Myślałam, że na tak dużym obszarze zawsze coś się jakoś znajdzie. Rzućmy więc okiem na topografię.


Jak łatwo zauważyć, najbardziej zazielenionym terenem w Warszawie wydają się być... parki. Łazienki Królewskie czy Pola Mokotowskie to nie są dobre miejsca na rytuał. Są oczywiście laski na skrajach miasta, ale albo dojazd tam środkami masowego transportu jest co najmniej trudny (no bo albo cywilizacja, albo dzicz, zdecydujmy się), albo... i tak są to parki. Taki Las Kabacki czy poznańska (z moich dawnych okolic) Dębina to lasy jedynie z nazwy i mogą je udawać jedynie przed kimś, kto chyba nigdy w lesie nie był. Znacznie bliżej im do parków.

Dojazd, dochodzenie, donoszenie...

Wiem, że miejsca bezludne, albo prawie bezludne daje się znaleźć. Wiem, bo byłam kilkukrotnie gościem na rytuałach innych pogańskich grup. Jeden odbywał się nad rzeką w miejscu faktycznie odludnym, nad rzeką, ale trudno było się do niego dostać - w takim sensie, że podejście było mało wygodne. Z trudem wyobrażałam sobie, jak mogłabym donieść na taki rytuał wszystkie niezbędne narzędzia. To znaczy ok, narzędzia nie są niezbędne i można się obyć bez nich lub zaimprowizować je na miejscu. Jednak po coś one są, prawda? Często przywiązujemy się do nich i dzięki temu łatwiej nam wejść w odpowiedni nastrój i stan umysłu. Długo by jeszcze pisać, ale skupmy się na tym, że jeśli możemy sobie na to pozwolić, to lepiej je mieć, niż nie mieć. Niestety, dużo większy problem byłby, by z tymi narzędziami z rzeczonego rytuału wrócić. Powrót był jeszcze mniej wygodny, bo rzeka nieco wezbrała w ciągu kilku godzin. Dlaczego ja, młoda koza wspominam o takim drobiazgu? Bo wicca jest międzypokoleniowa.


Ja wiem, że w Polsce jeszcze tego nie widać, ale z czasem nawet czarownice się starzeją. Często praktykowałam i nadal praktykuję z ludźmi o pokolenie a nawet dwa pokolenia starszymi od siebie. Jestem też pewna, że więcej niż jedna osoba, z tych, z którymi dzieliłam krąg mogłyby być i moją prababką! W takiej sytuacji komfort dojechania, przejścia, odbycia rytuału w warunkach po prostu wygodnych jest nieoceniony. Zwłaszcza kiedy nestorzy chcą już spać, a młodzież - bawić się do rana. Do tego na dworze w taki Imbolc na przykład może być zimno. Stanowczo za zimno na wiccański rytuał.

Natrętne łaziki

No bo pamiętacie, że wiccańskie rytuały powinny odbywać się skyclad - na golasa. OD BIEDY w szatach rytualnych, przeznaczonych do tego celu. Jest wiele argumentów za takim rozwiązaniem, w tym jedno, najbardziej proste. Tak jest najwygodniej, bo to działa. Komfort w działaniu nago a nie w szacie (nie wspominając o kurtce) w rytuale wiccańskim jest kluczowy. Nie bez powodu ta tradycja utrzymuje się od Gardnera do dzisiaj. To po prostu działa. Gdyby nie działało, to byśmy to wyrzucili z naszej praktyki. Do tego nasze misteria są okryte tajemnicą. Nikt nie powinien więc nas widzieć ani słyszeć. Zderzenie z przypadkowymi wędkarzami, zbieraczami jagódek czy pijaczkami mogłoby zakończyć się tłumaczeniem  "My z klubu buddystów... tfu! Nudystów!" - jak zauważyła Nefre

Te panie mogą się czuć bezpiecznie - są w prywatnym ogrodzie... a poza tym - mają kostiumy od łokci do kolan!
Kadr z filmu "Kult" (The Wicker Man, 1973 r.)
Tutaj zaczęło się główkowanie...
A co ze strażą? może można by było postawić "na czatach" ze dwie osoby, które będą patrolować okolicę? Na tyle blisko by nikt nie mógł się przedrzeć i na tyle daleko by nic nie widzieć?
- pyta dalej Kali. Pomysł jest wart zastanowienia... ale już po chwili zaczynam widzieć w tym dziury. Jeśli tymi wartownikami mieliby być członkowie kowenu - odpada, bo tracą rytuał. Jeśli miałyby to być, jeśli dobrze zrozumiałam pomysł Kali, osoby spoza kowenu, to widzę tutaj kolejne problemy. Musiałyby to być osoby bardzo zaufane, żeby dopuścić je do wiedzy gdzie kowen dokładnie się spotyka i po co. I musiałyby ciągle krążyć, bo, jak rozumiem, jeśli rytuał jest w leśnej głuszy, to 2-3 wartowników "stacjonarnych" może nie wystarczyć, żeby widzieć teren ze wszystkich stron. No i trzeba się liczyć, że mogą przypadkiem, lub "przypadkiem" pomylić ścieżkę i jednak zbliżyć się do rytuału za bardzo. W ten sposób zamiast postronnego gapia, mamy swojego gapia. Różnica może i jest, ale nie wielka. Co prawda wiedźmy wiccańskie mają sposoby na chronienie swoich sekretów (co prawda podglądaczowi może się przy tym spalić mózg, oczy wyjść z orbit, a uszy zwiędnąć, ale ciiii...), ale skoro można unikać takiego ryzyka, to po co się na nie narażać?

Za gorąco, za zimno...

Kolejna sprawa o której wspomniałam, to pogoda. Nasz umiarkowany klimat nie za bardzo chce pod tym względem współpracować. Zbliża się Imbolc, a temperatura, którą mamy nocami na dworze nie zachęca do nagich eskapad. Pamiętajcie, że ostatnimi laty zimy i tak są wyjątkowo ciepłe, ale co by było, gdyby temperatura sięgnęła minus trzydziestu? A przecież i takie zimy mieliśmy niedawno. Ba, ostatnio przed pomysłem zrobienia beltane'owego grilla powstrzymał moją Rodzinkę grad, a wszyscy pewnie nadal ze wstrętem wzdrygają się na wspomnienie roku, kiedy jeszcze 2 tygodnie przed majówką wesoło naiwaniała śnieżyca. Pomijam już tutaj fakt, że przecież rozpadać się może w dowolnym momencie.

Ładnie tu... ale rytuału to ja tu nie chcę mieć, brrr!
Z resztą nie tylko zła aura nam grozi. Jak już kiedyś pisałam, Natura jest wredna i groźna, i nie zawaha się, żeby utrudnić nam życie. Dlatego nasyła na nas również wszelkiego gatunki potwory latające i pełzające. Meszki, komary, mrówki, kleszcze, a nawet węże w niektórych okolicach. Lasy są też często mieszkaniem dla pajączków i ja wiem, że pajączki w naszych rejonach groźne nie są. Groźna za to może być arachnofobia, która wielu z nas towarzyszy w różnym stopniu. I jasne - można się wypryskać wszelkimi specyfikami, jednak w odpowiednim stężeniu komarów na metr powietrza to niewiele daje. Osoby, które siedzą na Wyspach za Małą Wodą pewnie już zdążyły zapomnieć, jak to jest (do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja), a jednak to bardzo uciążliwe. Wielu ludziom sama myśl o tym, że mogą zostać pokąsani przez meszki i komary, a kleszcze wbiją się im w skórę może być na tyle niekomfortowa, że utrudni skupienie na rytuale. Do tego wiele osób nie tyle boi się samych ukąszeń, co chorób roznoszonych za ich pośrednictwem i alergii na jad - a to już mogą być sprawy niebezpieczne. I jasne, że przy każdym wyjściu na dwór narażamy się na bycie dziabniętym, ale w mieście, zwłaszcza jak ktoś nie ma ogródka, jest na to znacznie mniejsza szansa niż w dziczy.
One wcale nie pląsają! One odganiają owady!
"Wiosna" - Frédéric Soulacroix

Niech będzie po staremu

A jeśli to wszystko Was nie przekonuje, to niechaj przykładem będzie... tradycja.
Jeśli poszukacie w internecie zdjęć kowenów czy znanych czarownic (np. Alexa Sandersa, on to się lubił fotografować...) to zobaczycie, że praktycznie wszystkie zdjęcia są inscenizowane w pomieszczeniach. Oczywiście, nie są to zdjęcia prawdziwych rytuałów, ale dają pewne pojęcie i mogą, moim zdaniem, być dobrym przykładem. Istnieją wywiady z pierwszymi wiccanami, którzy mówią o urządzaniu na czas rytuałów świątynie w swoich salonach. W reszcie - nawet Dziadek Gerald, mimo, że miał większość udziałów w klubie nudystów i tak wybudował na jego terenie "Chatkę czarownic" w której odbywały się rytuały kowenu Bricket Wood.

Zdjęcie "Chatki czarownic" - miejsca spotkań kowenu Bricket Wood z 2006 r.

Oczywiście - da się. Oczywiście, że się da zorganizować prawdziwy, pełnoprawny rytuał wiccański w publicznym lesie. Nawet w takim uczestniczyłam pewnego lata, ale to nie był najlepszy rytuał, w którym uczestniczyłam. Ze względów bezpieczeństwa byliśmy w szatach - moja jest czarna i dość gruba, więc się w niej roztapiałam, a i tak pożarły mnie komary. Cieszę się, że mam takie doświadczenie, ale nie do końca tak powinny odbywać się rytuały. To wymagało bardzo dużego zaangażowania i wysiłku, i pewnie gdyby nie mój kilkuletni już wtedy staż, co chwila bym się rozpraszała.

Na swoim najlepiej

Ja wiem, że to taka ładna wizja. Czarownice tańczące wokół ogniska i w ten sposób świętujące swoje Sabaty... problem w tym, że nie do końca prawdziwa. Takie rytuały są możliwe do zorganizowania - ale to trudne. Przeszkody i niedoskonałości takiego podejścia piętrzą się szybciej, niż się rozwiązują. A jako że czarownice są praktyczne, jeśli nie mamy swojego kawałka lasu, ani odgrodzonego płotem ogrodu, to praktyczniej jest jednak zorganizować rytuał w pomieszczeniu. Sucho, ciepło, wszystkie narzędzia pod ręką a mordercze stwory - na zewnątrz. I mamy komfort intymności - tutaj na pewno nikt nas nie będzie podglądał.

"Nimfy tańczące w rytm fletni Pana" - Joseph Tomanek
PS. I oczywiście zapraszam na Fanpage Bloga Czarowniczego na Facebooku!

0 komentarze:

Prześlij komentarz